O kobietach: feministkach, matkach bohaterkach, aborcyjnych ekshibicjonistkach i innych – z Brygidą Grysiak rozmawia Agata Puścikowska.

 

Agata Puścikowska: To dopiero mamy news: dziennikarka TVN24, celebrytka właściwie, napisała antyaborcyjną książkę…

 

 

 

Brygida Grysiak: – Znam się na newsach. I to nie jest news na żółty pasek. W TVN24, jak wszędzie, są ludzie o różnych poglądach. A „celebrytka” w niektórych środowiskach brzmi jak obelga (śmiech).

 

 

 

W innych środowiskach z kolei druga część pytania zakrawa na szaleństwo. A połączenie obu mocno oryginalne. Skąd ten pomysł?

 

 

 

– Ani to szalone, ani specjalnie oryginalne. Idea była prosta. Od dawna z uwagą przysłuchuję się debatom na temat obrony życia, czy jak kto woli „prawa do wyboru”. Długo czekałam, żeby usłyszeć w nich głos kobiet, które ten wybór mają już za sobą. Kobiet, które wybrały życie. Nie doczekałam się. Dlatego napisałam tę książkę. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tego głosu nie słychać, skoro wokół nas jest tyle matek, ciotek, sióstr, koleżanek, które zdecydowały, że urodzą. Czasami na przekór wszystkiemu i wszystkim. Niektóre chciały usunąć ciążę, inne nawet próbowały to zrobić. Jeszcze inne ktoś do tego zmuszał. Ale wśród moich bohaterek są i takie, które o aborcji nawet nie pomyślały. Decyzja była dla nich oczywista. Choć trudna, bo musiały myśleć na przykład o tym, jak wyżywić pięcioro dzieci, kiedy nie ma się na chleb dla czwórki. Mimo to wybrały życie. Po prostu oddałam im głos.

 

 

 

Długo o tym myślałaś?

 

 

 

– Chyba za długo (śmiech). Właściwie już pracowałam nad inną książką. Pewnego dnia obudziłam się z gotowym pomysłem. Chyba musiałam dojrzeć do tematu. Macierzyństwo na pewno mi w tym pomogło. Odkąd jest z nami Antoś, już nie tylko wiem, ale też czuję, czym jest życie. Czuję, ile waży.

 

 

 

Zmieniła Cię praca nad książką? Poznałaś prawdziwe kobiece dramaty.

 

 

 

– Myślę, że każdy z nas się o nie w życiu ociera. Albo przynajmniej o nich słyszy. A praca nad książką przeorała mi psychikę. Ciągle za mało wiem i za mało przeżyłam, żeby wyrażać kategoryczne sądy, ale po tym, co usłyszałam od moich bohaterek, jedno wiem na pewno: życie nie jest fair. Nie daje po równo każdemu. Ale przede wszystkim to człowiek nie jest fair wobec człowieka. Kobiety obok nas często żyją w dramatycznie trudnych warunkach. Bez pieniędzy, bite, gwałcone, maltretowane psychicznie. Dzieci patrzą. Rodzina, sąsiedzi udają, że nie widzą. Mam nadzieję, że ta książka zwróci uwagę na problem tak zwanego otoczenia. Bo przecież zawsze obok kobiety w trudnej sytuacji, jest ktoś jeszcze. I nawet jeśli ojciec dziecka znika albo zostaje i bije, albo gwałci, to wokół są sąsiedzi, matki, przyjaciółki. Jesteśmy ja i ty. Współodpowiedzialni.

 

 

 

Twoje bohaterki wcale aureolek nie noszą…

 

 

 

– Bo książka miała być uczciwa. Bez udawania, bez naginania rzeczywistości. Bo z aborcji rezygnują nie tylko święte matki Polki, ale również pijaczki, byłe prostytutki, proste kobieciny. Nie myślą o aborcji także młode, nowoczesne dziewczyny u progu kariery, jak Weronika. Nie dlatego, jak uważa część feministek, że „boją się księży”. One wybierają życie, bo same są ludźmi. Bo mają w sobie miłość, która jest silniejsza niż strach, bieda i ból rozstania (u tych, które oddają dziecko do adopcji). Bo – jak mówią – tak podpowiada zwykła ludzka przyzwoitość. Wśród moich bohaterek są kobiety różnych wyznań, starsze i bardzo młode, wykształcone i takie, które skończyły tylko podstawówkę. Te ostatnie mówią krótko: tak się po prostu nie robi. To nie jest fair. Powiedziałam A, muszę powiedzieć B. One tak to rozumieją.

 

 

 

A często nie rozumieją tego przeróżne „profesory”.

 

 

 

– Nie rozumieją. I ja tego nierozumienia, przyznam szczerze, nie rozumiem. Kiedy czytam kolejne aborcyjne wyznania, kiedy czytam o radości z tego, że ktoś usunął dwie ciąże, a potem o tym, że to świetnie, że ktoś w ten sposób przerywa tabu, to mnie to przeraża. I bardzo tym kobietom współczuję. Nie przestaję przy tym myśleć o syndromie poaborcyjnym, który podobno nie istnieje…

 

 

 

Aborcja to…

 

 

 

– To na pewno nie jest powód do dumy. Powód do dumy mają bohaterki mojej książki. O nich warto mówić. Tymczasem w Polsce, katolickim kraju, łatwiej się przyznać do aborcji niż adopcji. Bo chociaż teoretycznie mówimy „lepiej oddać niż abortować”, w praktyce matki, które oddają dzieci do adopcji, często doświadczają społecznego ostracyzmu. A kobiety, które zabiły swoje dziecko, brylują w mediach. Co więcej, z aborcyjnych coming outów robi się medialne show. Coś tu nie gra. To trzeba zmienić.

 

 

 

Co?

 

 

 

– Myślenie o obronie życia jako o fanaberii ciemnogrodu. A o aborcji jako o sprawie wyłącznie kobiety. Ten dramat dotyka nie tylko matkę, ale też ojca dziecka (jeśli nie uciekł), rodzinę, kolejne dzieci (jeśli się kiedyś pojawią). To nie jest tak, jak pisze w swojej książce jedna ze znanych feministek, że twierdzenie: „aborcja jest morderstwem” to metafora, a ten, kto traktuje metafory dosłownie, musi być chory psychicznie. Nawet jeśli ktoś uznaje, że zarodek to nie człowiek, ale zygota, to życia tej zygoty nie przerywa się metaforycznie. Serce przestaje bić całkiem realnie. Aborcja przerywa proces, który prowadzi od zygoty do człowieka. Przerywa życie. Nawet kod genetyczny zarodka i starca, który przeżył już swoje jest taki sam. Są jakieś granice manipulacji.

 

 

 

Jesteś feministką?

 

 

 

– Jestem feministką. Bo uważam, że feminizm to dbanie o dobro kobiety. O moje dobro, twoje dobro, o dobro wszystkich kobiet. Tymczasem feminizm znany z mediów, głośny i często agresywny, czasami uwłacza kobiecości. Traktuje miliony kobiet jak ciemnotę, której trzeba zanieść kaganek oświaty. Kaganek w postaci przeintelektualizowanych twierdzeń o tym, że powinnyśmy nosić w kieszeni prezerwatywy, żeby zachować kontrolę nad swoim życiem. Nie noszę prezerwatywy w kieszeni i kontroluję swoje życie. I wiem, że jest nas dużo, dużo więcej.

 

 

 

Nowy feminizm w natarciu…

 

 

 

– Wierzę w mądrość kobiety. W jej siłę. Pierwotny tytuł moich reportaży brzmiał „Matki wszechmogące”. Kobieta dla siebie i dla dziecka jest w stanie zrobić niemal wszystko. Nawet jeśli miała koszmarne dzieciństwo, została skrzywdzona przez mężczyznę. Nawet wtedy, kiedy jest chora. Kobiety są wyjątkowe… Jest tylko jedno „ale”: na swojej trudnej drodze muszą czasami spotkać kogoś, kto wyciągnie do nich rękę. I powie, że dadzą radę.

 

 

 

Nie wszystkie pomoc otrzymują.

 

 

 

– W Polsce pomoc instytucjonalna działa bardzo słabo. Nie ma zbyt wielu fundacji, które pomagałyby matkom w ciąży. W niektórych domach samotnej matki mogą mieszkać tylko kilka miesięcy. A co potem? Nie ma kompleksowej pomocy dla kobiet, które stoją przed dramatycznym wyborem: urodzić czy nie. Decydujący jest jednak czynnik ludzki. Czy my wszyscy, zobowiązani do pomocy, chcemy pomagać? Jedna z moich bohaterek postanowiła oddać dziecko do okna życia. Odwiódł ją od tej decyzji proboszcz, który jako jedyny zaoferował konkretną pomoc. Kobieta jest dziś szczęśliwa.

 

 

 

A wracając do kwestii „być wierzącą celebrytką pro-life”. Łatwo nie jest…

 

 

 

– Wręcz przeciwnie. Czasami mamy irracjonalne poczucie zagrożenia: biją nas, biedną mniejszość! Tymczasem to nie nas biją, tylko my boimy się wyjść do świata. A trzeba. I warto. Dlatego – gdziekolwiek i cokolwiek robimy – róbmy to maksymalnie dobrze. Wiara i przekonania to nie zawód. Zawodowo staram się być dziennikarką tak dobrą, jak tylko potrafię. Nie chodzi przecież o to, żeby się oflagować – jestem katolikiem, protestantem, żydem. Chodzi o to, żeby być człowiekiem dla drugiego człowieka. Także dla tego, który jeszcze się nie urodził.

 

 

 

wiara.pl