Nie po to Bóg dał nam Jana Pawła II, żeby nic się nie zmieniło. Gdy Jan Paweł II umierał, koleżanka z redakcji wstąpiła po pracy w piątkowe popołudnie do kościoła w centrum Katowic. Było tam już pełno ludzi. Wszyscy przejęci, bo choć Papież nieraz wychodził z opresji zdrowotnych, czuło się, że tym razem chyba „czas się wypełnił”.

 

 

 

Koleżanka klęczała tam przez pewien czas. W pewnym momencie podeszła do niej dziewczyna w wyzywającym „branżowym” stroju (w tamtej okolicy sporo pań trudniło się prostytucją). Zapłakana, z rozmazanym makijażem, uklękła niepewnie. – Chciałabym się pomodlić, ale nie wiem jak – wyszeptała. – Nigdy tego nie robiłam… Chcę jakoś pomóc Papieżowi – tłumaczyła przez łzy. Koleżanka pomodliła się z nią, zostawiła jej różaniec. Gdy wychodziła, tamta wciąż klęczała i szlochała.

To taki jeden obrazek z bardzo wielu zupełnie niesamowitych, dających jakieś pojęcie o tym, co niepojęte. Dotknęliśmy wieczności, dała o sobie znać nadprzyrodzona rzeczywistość. Jednali się kibice wrogich klubów, na wieść o śmierci Papieża podróżni w pociągach spontanicznie razem się modlili. Ba! Nawet na Onecie, zamiast przerzucać się szyderczymi komentarzami, internauci licytowali się na kościoły, w których trwają dyżury spowiedników. Przez tydzień nie było w telewizji na żadnym kanale niczego innego niż Papież – i dla wszystkich było oczywiste, że nie może być inaczej.

To nie była zwykła rzecz. Żaden ziemski autorytet nie mógłby spowodować czegoś takiego. To było potwierdzenie nie tylko osobistej świętości Jana Pawła, ale także znak, że akurat z tym człowiekiem Bóg związał swoje ważne plany.

„Moc ta przez duchy będzie widzialna / Przed trumną tu” – prorokował Słowacki o „słowiańskim papieżu”. I widzieliśmy przed trumną rozwiane nagłym wichrem czerwone ornaty kardynałów, widzieliśmy jak wiatr przewracał kartki ewangeliarza. Widzieliśmy wielkich tego świata, którzy stali przed tą trumną jacyś dziwnie mali. I te napisy: „Subito santo!”. Powszechne przekonanie o świętości i błyskawiczny proces beatyfikacyjny. No i jego zeszłoroczne ukoronowanie beatyfikacją 1 maja. W Niedzielę Miłosierdzia Bożego.

Są tacy, co mówią, że to wszystko było na nic. Że zmarnowaliśmy narodowe rekolekcje. Że to kolejny zryw, a po nim – jak zawsze – zjazd. Mówią, że z pokolenia JPII zostało pokolenie JP, czyli Janusza Palikota, a przed nami to już tylko puste kościoły i szaleństwo neopogaństwa.

Po pierwsze Jan Paweł II nie był tylko „naszym papieżem”. Jego misja dotyczyła całego świata, bo Ewangelia dotyczy całego świata. Jeśli Polacy odwrócą się od Ewangelii, to Kościół będzie trwał, a Polacy nie będą trwali. Po drugie Bóg nie jest niewolnikiem socjologii i procesów społecznych. Nie potrzebuje „korzystnej koniunktury” politycznej i jakiejkolwiek innej, żeby przeprowadzić swoje plany. Bo Jego plany to nasze zbawienie.

Kto mógł przewidzieć to, co nastąpi po wyborze Jana Pawła II? Ludzie kombinowali jak zleceniodawcy zamachu: skutek będzie taki, jaki zamówimy i opłacimy. Ale rzeczywistość okazała się tak zaskakująca, jak ocalenie Papieża. Jak upadek żelaznej kurtyny i rozpad „Imperium Zła”.

Bóg nie potrzebuje dywizji. Wystarczą Mu sprawiedliwi, nawet gdy są bardzo nieliczni. Oddanie jednego świętego łączy z ofiarą Chrystusa i w niepojęty sposób wykorzystuje dla zbawienia tysięcy i milionów.

Widzieliśmy człowieka Bożego, znaliśmy go tak, jakby był naszym domownikiem. Wyszedł od nas, ale to nie nasza zasługa. Jego świętość to też nie nasza zasługa. Łaski, jakich doświadczamy za jego pośrednictwem, to też nie nasza zasługa. Jedyne, co możemy zrobić od siebie, to podziękować Bogu za te łaski i Go uwielbić. I oddać Mu się do pełnej dyspozycji. Wtedy będzie mógł z nas (niezależnie od stanu i sytuacji) zrobić ojców świętych  i święte matki.

 

Franciszek Kucharczak/gosc.pl