Bóg chce od nas tego, czego chce dla nas. „Jezu, oddaję Ci moje życie. Rób z nim, co chcesz. Cokolwiek uznasz za stosowne. Nie stawiam żadnych warunków i niczego nie oczekuję w zamian. Bądź Panem mojego życia, moich bliskich. Żyj we mnie, a twoja wola niech będzie moją”. Czy ktoś z Państwa ma jakieś opory, żeby odmówić taką modlitwę?
To przecież zupełnie normalna, oczywista, wręcz podstawowa modlitwa chrześcijanina.
Jednak jak uczy doświadczenie, wielu boi się to zrobić. Panuje bowiem przekonanie, że po takim postawieniu sprawy natychmiast zaczną się problemy. Pan Jezus błyskawicznie wykorzysta nadarzającą się okazję i obdaruje nas rakiem, stwardnieniem rozsianym, garbem i łysiną, a gdy wywaleni z pracy wrócimy do domu, ujrzymy wśród jego zgliszcz przybyłą z nieoczekiwaną wizytą teściową.
Jest coś takiego, prawda? Jest przekonanie, że Jezus lubuje się w ludzkim cierpieniu, i decyzja oddania Mu się na własność oznacza koniec jakiejkolwiek przyjemności i satysfakcji z życia. A żeby człowiek mógł chociaż po tym zaraz umrzeć. Ale nic z tego! Już tam Pan Jezus zadba, żeby się człowiek męczył długo i ciężko jak rzecznik rządu na konferencji prasowej o reformie emerytalnej.
I nie ma w tej wizji refleksji, że to jakiś inny Jezus niż ten, którego znamy z kart Ewangelii. Dlaczego „tamten” uzdrawiał, a „ten” zajmuje się jakoby dystrybucją chorób? Z jakiego to powodu „tamten” wskrzeszał, a „ten” robi za anioła śmierci, i co się takiego stało, że „tamten” chleb rozmnażał, zaś „ten” go odbiera?
Otóż dla wielu ludzi nic się nie stało – i w tym właśnie problem. Jezus umarł za nas, odkupił nas najwyższą ceną, jaka mogła być kiedykolwiek i gdziekolwiek zapłacona – i nic. Ludzie Mu nie ufają. Nawet ochrzczeni, uwolnieni od grzechu pierworodnego – nie ufają Mu! Podejrzewają, że Bóg mógłby chcieć dla człowieka czegoś innego niż dobra. I dlatego ładują się w grzechy, zabezpieczają się amuletami i horoskopami, dlatego kwestionują naukę Kościoła, dlatego zatykają uszy na głos sumienia i nie chodzą do spowiedzi. Założyli, że w tym, co nie jest zgodne z wolą Boga, jest jakieś ich dobro, a Bóg chce ich tego dobra pozbawić.
Zauważyliście? To jest to samo myślenie, które sprowadziło katastrofę na Adama i Ewę, i na nas. Bo prawda jest taka, że wola Boża, to wola naszego szczęścia. To są synonimy. To, czego Bóg od nas chce, jest zawsze i wyłącznie dobre, to zaś, czego nie chce, jest zawsze i wyłącznie złe. Nie ma żadnego dobra w grzechu, nawet najmniejszym – tam zawsze jest zło. Ucieczka od Boga to zawsze ucieczka z Raju. A że Bóg w swoim miłosierdziu wciąż nas ściga i nawet z popełnionego zła wyprowadza dobro, to żadne usprawiedliwienie. Dużo lepiej by dla nas było, gdybyśmy częściej dawali Mu szanse wyprowadzania dobra z dobra, a nie ze zła. Lepiej iść prosto wytyczoną ścieżką niż wciąż włazić w szkodę (własną) i potem musieć wracać na tę ścieżkę przez krzaki i wertepy.
„Siebie samych przeszyli wielu boleściami” ci, którzy nie chcą uwierzyć, że Bóg wie lepiej, i realizują zbawienie własnego pomysłu.
Droga szczęścia jest prosta, a idzie nią ten, kto realizuje równie proste zdanie: „Jezu, ufam Tobie”. Te trzy słowa tkwią w centrum kultu Miłosierdzia Bożego, bo są odwróceniem tego, co człowiek zepsuł. Przekleństwo przyszło przez nieufność, błogosławieństwo przychodzi z zaufaniem.
Kto mówi „Jezu, ufam Tobie”, deklaruje to wszystko, co zawiera przytoczona na wstępie modlitwa. I dużo więcej.
Franciszek Kucharczak/gosc.pl