Janusz Palikot zadeklarował chęć zakrycia twarzy słynnego Chrystusa ze Świebodzina maską Anonymous. W zgrabny sposób połączył kpinę z religijnego symbolu z walką o wolność słowa w internecie (choć chciałoby się raczej napisać „pseudowolność słowa”) oraz z promowaniem własnej osoby i własnego ugrupowania.

 

 

Oczywiście wszystkie media rzuciły się na newsa jak na świeże mięso. Informacja spełniała bowiem wszystkie kryteria idiotycznego „eventu”, doprowadzającego do niezdrowej ekscytacji setki dziennikarzy i tysiące telewidzów. Palikot, internet i Kościół — czegóż chcieć więcej?

 

Biznesmen z Lublina zaangażował się w krytykę międzynarodowej umowy ACTA, ale podczas jednego z wieców został wygwizdany przez jego uczestników. Musiał więc zrobić krok do tyłu i powrócić w dawne koleiny: jaskrawego antyklerykalizmu. W roli rycerza na białym koniu, broniącego internautów przed opresyjnym państwem, Palikot wypadł groteskowo. W roli wroga Kościoła jest autentyczny. Stąd pomysł z happeningiem w Świebodzinie.

 

Przyzwyczajeni do skandalu Najciekawszy w całej tej historii nie jest jednak cynizm Palikota, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, lecz fakt, że mało kto na zapowiedź tej hucpy zareagował. Plucie, obrażanie, atakowanie Kościoła, drwiny z Chrystusa czy z krzyża nie są już postrzegane jako zachowanie wstydliwe, godne pożałowania. Wręcz przeciwnie: antykościelne czy antykatolickie dowcipy, szczególnie w wykonaniu młodych ludzi, nie tylko nie spotykają się z potępieniem, lecz są promowane i szeroko nagłaśniane. Gdy Maria Czubaszek, scenarzystka i autorka radiowych skeczy, oznajmiła, że dwukrotnie dokonała aborcji i „dziękuje za to Bogu”, większość mediów uznała co najwyżej, że to „ciekawy temat do debaty”. Jedynie publicyści uznawani za katolickich odważyli się powiedzieć prawdę o słowach Marii Czubaszek — a mianowicie, że były one skandaliczne.

 

Coraz trudniej spierać się z takimi ludźmi jak Palikot czy Czubaszek, gdy mają oni za sobą legion sprzyjających im dziennikarzy, zarówno w gazetach, tygodnikach, jak i komercyjnych stacjach telewizyjnych. Każdym krytycznym słowem narażamy się bowiem na to, iż zostaniemy wrzuceni właśnie do szuflady z napisem „publicysta katolicki”. Po czasie okazuje się, że kretyńskie zachowania i gesty można besztać jedynie z pozycji katolickich. Palikot kpiący z krucyfiksu, Czubaszek chwaląca się aborcją, Nergal bezczeszczący Biblię przeszkadzają jedynie katolikom, i to tym skrajnym. 90 proc. społeczeństwa przyjmuje owe bluzgi, albo klaszcząc w dłonie, albo — w najlepszym przypadku — przechodząc obok nich z obojętnością. To zjawisko jest powszechne i rozwija się w błyskawicznym tempie.

 

Dyskusja o aborcji coraz rzadziej jest rozmową o humanizmie. Coraz częściej zaś słyszymy, że opinie przeciwników aborcji wynikają jedynie z nakazów Kościoła, który — jak wiadomo — jest niebezpieczną, niewiarygodną i skompromitowaną sektą. Kto w takiej sytuacji chciałby stanąć po tej samej stronie barykady co Benedykt XVI czy miejscowy proboszcz?

 

Podobnie jest z debatą na temat związków jednopłciowych. Media wciskają ludziom do głów, że przeciwko „małżeństwom” homoseksualistów mogą protestować wyłącznie chrześcijańscy ekstremiści. Dlatego nagłaśniają kontrowersyjne tezy ks. Natanka czy o. Rydzyka, a także radykalnych, protestanckich pastorów z USA, ale jakoś dziwnym trafem nie cytują Benedykta XVI czy bł. Jana Pawła II, który przecież do końca życia nie zmienił zdania na ten temat. Jednak przytaczanie słów papieża Polaka byłoby w tym kontekście niewygodne i ryzykowne. Przeciwnikiem aborcji czy gejowskich „małżeństw” może być wszak jedynie oszołom, słuchający od rana do wieczora Radia Maryja.

 

Liberalni komentatorzy stają na głowie, by zbudować taką właśnie dychotomię. Widać to m.in. po składzie gości w różnych programach i audycjach publicystycznych, w których rozmawiają oni właśnie o drażliwych kwestiach społecznych. Stronę „liberalną” reprezentują często celebryci, popularne aktorki czy znani piosenkarze. Zaś po stronie „konserwatywnej” mamy zazwyczaj posłów PiS, mało rozgarniętych i słynących ze swoich językowych gaf. Nie przypominam sobie sytuacji odwrotnej: gdy nienarodzonych dzieci broniłby jakiś artysta, a proaborcyjne poglądy reprezentowałby jakiś stetryczały polityk lewicy z wadą wymowy.

 

Znani i lubiani opowiadają w telewizjach śniadaniowych o tym, jak odnaleźli swoje żydowskie korzenie, jak przeszli na islam, jak w dojrzałym wieku zrozumieli nauki Buddy. Nie sposób jednak znaleźć takiego programu, w którym ktoś otwarcie mówiłby o swojej wierze w Chrystusa, o katolickich tradycjach we własnej rodzinie, o tym, jak dzieciom czyta na dobranoc Pismo Święte czy plecie razem z nimi palmy wielkanocne. Palmy — owszem, zobaczymy je w telewizji, ale tylko jako element wiejskiego folkloru. Ludzie „normalni”, wykształceni, mieszkający w dużych miastach, takich rzeczy nie tykają.

 

Katolicyzm przedstawiany w mediach ma zatem dwa oblicza: folklorystyczne i fanatyczne. Katolik może albo ograniczyć demonstrowanie swoich przekonań do cotygodniowych wizyt w kościele, albo wyjść na ulicę, podpisywać petycje, publicznie bronić wiary. W tym pierwszym przypadku może wieść dalej spokojne życie, nie niepokojony przez nikogo. W tym drugim — zostanie natychmiast zmiażdżony przez „Gazetę Wyborczą” i pokrewne jej tuby, oraz zaliczony do grona fanatyków zagrażających demokracji.

 

Napiętnowani Jednak ci, którzy wybiorą pierwszy wariant, prędzej czy później także zostaną napiętnowani. Przesuwają się bowiem granice tego, co dopuszczalne w dyskursie publicznym. Do niedawna można było bezkarnie stwierdzić: „Nie mam nic przeciwko homoseksualistom, niemniej nie uważam, by powinni zyskać prawo do zawierania małżeństw”. Czy jakiś celebryta (nie licząc kilku wyjątków) miałby dziś odwagę, by coś takiego powiedzieć przed kamerami? Obrona Kościoła katolickiego przed absurdalnie wyolbrzymianymi zarzutami o pedofilię w ogóle nie wchodzi w grę. Zawęża się pole debaty — jej uczestnicy wolą mieć święty spokój (nomen omen) i się nie wychylać. Konserwatywnych opinii jest coraz mniej, są one coraz cichsze, bo ich głoszenie wymaga ogromnej, cywilnej odwagi. Gdy autorytetem w sprawach duchowości staje się Doda, można by właściwie uznać, że klęska jest nieunikniona.

 

Byłaby to jednak przedwczesna kapitulacja. Media i politycy lewicy z mozołem zaganiają nas do getta od wielu lat. Niektórzy, niestety, sami w tym getcie się zamknęli, dochodząc do wniosku, że to najlepszy sposób na przetrwanie. Ale „ugettowienie” jest właśnie najprostszą drogą do porażki.

 

Przezwyciężyć własne obawy Niełatwo jest przezwyciężyć własne obawy, strach przed utratą przyjaciół, społecznym ostracyzmem. Warto jednak uświadomić sobie, jak liczną grupę stanowią katolicy, którzy chcą aktywnie uczestniczyć w życiu publicznym, którzy mówią głośno, co myślą o aborcji, o propagandzie homoseksualnej, o zapłodnieniu in vitro. Nie są zapraszani do TVN, nie publikują tekstów w „Gazecie Wyborczej”, ale są obecni w firmach, szkołach, na uniwersytetach, w cyberprzestrzeni. Przed otwartym wyrażaniem swojego punktu widzenia powstrzymuje ich również przekonanie, że są osamotnieni i nie otrzymają żadnego wsparcia ze strony znajomych i przyjaciół.

 

Nie, nie jesteśmy mniejszością. Jesteśmy zdecydowaną większością, która ma jednak ograniczony dostęp do mainstreamowych mediów. Dlatego druga strona jest głośniejsza. Ale decybele nigdy jeszcze nie decydowały o tym, kto ma rację.

 

Marek Magierowski/ Przewodnik Katolicki (6/2012)