Na zakochanie człowiek nie ma czasem wpływu, zawsze ma wpływ na miłość - mówi dziennikarz Gościa Niedzielnego Franciszek Kucharczak.
To było dawno temu i prawda. Za moich lat oazowych wydarzyło się na jednym z kończących się turnusów rekolekcyjnych, że dziewczyna (a ładna była bestia) powiedziała księdzu, że go kocha. Wywiązał się z tego dialog mniej więcej tej treści: – Naprawdę mnie kochasz? – zapytał ksiądz. – Taaak – szepnęło dziewczę, trzepocząc rzęsami. – Ale naprawdę mnie kochasz? – upewnił się. Gdy żarliwie potwierdziła, on powiedział: – W takim razie proszę cię, postaraj się, żebyśmy się już nigdy nie spotkali.
Najlepsze było w tym dialogu to, że ów ksiądz nie wykluczył, iż ta dziewczyna go kocha. Uświadomił jej jednak, że miłość ma różne imiona. I czasem wyraża się w słowie „żegnaj”. Bo najprostsza definicja miłości, a jednocześnie absolutnie uniwersalna, to „chcieć dobra dla drugiej osoby”.
Jakim dobrem byłoby dla księdza zniszczenie relacji z Bogiem? Co dobrego byłoby w złamaniu świętych zobowiązań i zgorszeniu wielu ludzi? Jakie dobro przyniosłoby wplątanie drugiej, ponoć kochanej osoby w sytuację oddalenia od sakramentów i konsekwencje wyrzutów sumienia?
Zdarza się, że przychodzi na człowieka zakochanie, którego nie wolno zrealizować. Gdy żonaty facet zakocha się w koleżance z biura, nie powinien nawet mrugnięciem oka dać znać, co się w nim dzieje. A gdyby sprawy zaszły za daleko, musiałby zmienić biuro. Choćby mu przyszło żebrać, nie może ryzykować utraty miłości. Ślubował miłość swojej żonie, co znaczy, że wszelkie zakochania w kimś innym musi powstrzymać, choćby żabami rzucało. I choćby „nowy model” był piękny jak wizja tysiącletnich rządów PO w wyobraźni Donalda Tuska – to nie dla niego ten model. Taka „miłość” to żadne dobro, więc też żadna miłość.
Dobro to jest to, co kończy się dobrze, a wszystko naprawdę skończy się u progu wieczności. Tam każda rzecz, która nie służyła wieczności, okaże się niczym, podobnie jak dziś już nic nie znaczy miniona przyjemność. Przedwczoraj zjedzony tort nie smakuje dzisiaj, a tym bardziej nie będzie smakował jutro.
Chcieć dobra dla drugiej osoby to chcieć dobra, a nie zła. A złem jest każdy grzech.
W „walentynki” w kółko mówi się o miłości, ale ona rzadko ma imię inne niż „bądźmy razem”. Mało kogo obchodzi, jakie jest to „razem”. Właśnie widziałem w telewizji relację z konkursu na długodystansowe całowanie. Pod zegarem całowały się pary. Kamera pokazywała zbliżenia raz na jedną parę, raz na drugą, aż zatrzymała się najdłużej na całujących się… facetach. Nie było nawet komentarza. Ot, kochają się ludzie, niech się całują, fajnie jest.
Nie jest fajnie, jeśli fajnie i potem nie będzie. Żadna rzecz robiona dziś nie ma sensu, jeśli nie ma sensu na zawsze. Są związki, które trzeba w imię miłości zerwać, tak jak są związki, które w imię miłości trzeba podtrzymywać.
Skoro „walentynki” mają coś wspólnego ze świętym (Walentym), to niech mają też coś wspólnego z miłością.
gosc.pl