Mniej martwiłbym się o wierzących i niepraktykujących, a bardziej o tych praktykujących, co do których zachodzi obawa, że owszem praktykują, ale wbrew ich gorącym zapewnieniom, nie wierzą.

 

Chłopski, to znaczy wieśniaczy, wiejski, właściwy kulturze agrarnej, a nie wyłącznie męski. Chłopskim rozumem z całą pewnością odznaczały się moja babka i mama, jak też wiele kobiet z mojej wsi. To dlatego przed żniwami urządzano świniobicie. W tym roku u nas, w następnym u sąsiadów, bo trzeba pamiętać, że lodówki nie zawsze były. Mięso więc solono, wekowano, wędzono, bo musiało go starczyć co najmniej na najbliższe dwa, trzy miesiące. Kiedy zaś zboże dojrzało już do zżęcia, nastawał święty czas. Ciężka praca wymaga dobrego jedzenia. Na zsiadłym mleku z kartofelkami i koperkiem żniwiarz długo nie pociągnie. Musiało być mięso również… w piątek. I nie było pamiłuj, żadna gospodyni nie odważyłaby się wysłać chłopa w pole bez wałówki.

 

Jednocześnie na tej samej wsi wszechwładnie panowało tabu, które nakazywało w piątki bezwzględnie pościć, a którym z kolei zawiadywał proboszcz. I jeśli był nim ktoś, kto rozumiał dany sobie świat, w niedzielę ogłaszał, że daje dyspensę od mięsa na trzy najbliższe piątki, a jeśli ktoś już post piątkowy złamał, to niech pobożnie zmówi różaniec. Tym sposobem proboszcz ratował swój honor i autorytet Kościoła, a zarazem, jak sądzę, chcąc nie chcąc, otwierał parafianom oczy na podstawową ewangeliczną prawdę: „To szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu. Zatem Syn Człowieczy jest panem szabatu” (Mk 2,27–28).

 

Podobnie jak w żniwa, postępowano wtedy, gdy nagle w piątek zjawili się goście. Wstąpił stryj z żoną i zięciem, bo akurat wracali z miasta i po drodze im było. A że gość w dom, Bóg w dom, natychmiast wyciągano z pieca patelnię, krojono słoninę, a jeszcze lepiej boczek, i smażono jajecznicę. A do jajecznicy trzeba było też postawić coś mocniejszego. Owszem, spowiadano się z tego grzechu, ale bez większych ceregieli. Z bardzo prostego powodu, który pewnego piątku jasno wyeksplikował nasz sąsiad. Przecież sam Pan Jezus, kiedy na weselu zabrakło wina, to choć już weselnicy byli napici, wina im przymnożył.

 

Piątek z koniaczkiem

 

Przejdźmy do czasów współczesnych. Proszę bardzo, piątkowe, nawet wielkopiątkowe, postne menu. Na przystawkę krewetki tygrysie z patelni, zupa żółwiowa, na drugie łosoś w papilotach, na deser tort orzechowy, no i do tego odpowiednie wino, a na koniec koniaczek. Tym, których na to stać, należałoby życzyć Wielkiego Piątku przez wszystkie dni tygodnia przez cały okrągły rok. Następna kwestia będzie dotyczyć nie tylko niektórych, ale wielu. Co mają zrobić, jak świętować swoje urodziny i imieniny ci, którym, na nieszczęście, przyszło się urodzić w marcu, po połowie lutego, czy na początku kwietnia, kiedy z całą pewnością trwa wielki post? Jak każdy ci nieszczęśnicy chcieliby zaprosić przyjaciół i krewnych, jeśli nie do domu, to do restauracji. Zasiąść, jak Pan Bóg przykazał, do stołu, pogościć się, potańczyć. „Jak Pan Bóg przykazał” nie jest w tym wypadku jedynie chwytem retorycznym. Przecież, tak wynika z Ewangelii, najłatwiej i najczęściej Jezusa można było spotkać przy stole. I przy całej zakłamanej złośliwości tych, którzy Go oskarżali o obżarstwo i opilstwo, nie czynili tego bezpodstawnie. Skoro tak, skoro urodziny i imieniny to również przypomnienie Bożej dobroci wyrażonej w darowanym nam życiu i wszczepieniu w Kościół, to w imię czego tak obdarowanych mamy prawo pozbawiać radości stołu zarówno tego domowego, jak też konsekwentnie kościelnego, Pańskiego?

 

A co na to apostoł?

 

Posłuchajmy zatem wypowiedzi człowieka, który z całą pewnością wie, co mówi. Odznaczył się bowiem wielką gorliwością w zwalczaniu inaczej myślących – po heretycku. Ścigał tych, w jego mniemaniu bezbożnych liberałów wywrotowców, bezlitośnie, aresztował, wlókł przed sędziów, doprowadzał do egzekucji. Jednym słowem, był to naprawdę człek pobożny, bardzo pobożny i bardzo praktykujący, ani na milimetr nie odstępujący od swoich przekonań. I tenże człowiek, po upływie nawet niezbyt długiego czasu, będzie tak oto pouczał zwaśnionych na tle poglądów i praktyk religijnych swoich współwyznawców. „Tego, kto jest słaby w wierze, przyjmijcie bez roztrząsania poglądów. Jeden jest przekonany, że może jeść wszystko, słaby natomiast spożywa jarzyny. Ten, kto je wszystko, niech nie lekceważy tego, który czegoś nie je. Ten zaś, kto nie je wszystkiego, niech nie osądza tego, który je. Bóg przecież go przyjął. Ty natomiast kim jesteś, że osądzasz czyjegoś sługę? To, czy on stoi, czy upada, jest sprawą jego Pana. Ostoi się jednak, ponieważ Pan ma moc go podtrzymać. Ktoś znowu wyróżnia jeden dzień spośród innych, dla innego wszystkie są równie ważne. Niech każdy zostanie przy swoim przekonaniu” (Rz 14,1–5). Tak, to siglum mówi samo za siebie, chodzi o Pawła Apostoła.

 

A przykazania, durniu!

 

No właśnie, przykazania? Te kościelne, mniej więcej takie, jak je dzisiaj znamy, jeśli znamy, pojawiły się dość późno, bo w XVI wieku. Czyli wtedy, gdy Kościół stał się instytucją masową, ale też coraz bardziej skonfliktowaną. Zatem ich celem było zdyscyplinowanie katolików. Ten zabieg, jeśli się powiódł, to tylko po części. Na pewno nie zapobiegł rozbiciu Kościoła. Nie bez powodu przecież kłócono się o związek wiary z uczynkami i odwrotnie. Dzisiaj możemy powiedzieć, że dla jakiejś części, a może dla wielu katolików, przykazania kościelne w formie mniej lub bardziej uproszczonej stanowią jedyne kryterium przynależności do Kościoła. Wygląda to mniej więcej tak. Raz do roku do spowiedzi i komunii, oczywiście najlepiej pod koniec Wielkiego Tygodnia, bo ma to być „wielkanocny sakrament”. W niedzielę na mszę, oczywiście wtedy, gdy się to uzna za stosowne, a na pewno wtedy, gdy trzeba uprosić u Boga jakąś tak zwaną łaskę, czyli poprawę zdrowia, zdanie egzaminów, szczęśliwą podróż, a już z całą pewnością wtedy, gdy lekarz powie: Niestety, z tą chorobą, na tym etapie, współczesna medycyna jeszcze sobie nie radzi, tak jak byśmy sobie tego życzyli. Oczywiście uważa się, że takich zachowań oczekuje Bóg, który przecież lubi, gdy Jego dzieci proszą Go o pomoc, żąda też tego Kościół, gdyż wynikają one z jego doktryny. Mówiąc najkrócej, uważa się te mniemania za naukę Kościoła.

 

Pobożniejsi, chcący sprostać takim wymaganiom, mają oczywiście dodatkowe zmartwienie. Zadają więc pytania w rodzaju: Ile razy mam iść do spowiedzi, by w każdą niedzielę przystępować do komunii? A gdy się już wyspowiadam i przypomnę sobie jakiś grzech, to co mam zrobić, bo nie wiem, czy jest on lekki, czy ciężki? Nie wiem, bo nie wiem, czy gdy to robiłem, to chciałem to robić z całą świadomością? Czy byłem wolny? Nie wiem, bo kto z nas jest tak całkiem wolny? A gdy do tych gorzkich wątpliwości dojdą jeszcze sprawy związane z szóstym i dziewiątym przykazaniem Bożym, trudno o większe nieszczęście.

 

Wróćmy więc do Apostoła Pawła. Według niego o tym, czy jakieś działanie ma sens, czy nie, decyduje to, czy między chrześcijaninem a Chrystusem istnieje nić zaufania. Choćby tak cienka, jak włos. Tymczasem my, starsi Kościoła, wychodzimy z założenia, że mamy zawsze do czynienia z gotowymi już, o najwyższej próbie, chrześcijanami, katolikami w szczególności, i stawiamy wymagania, nie licząc się z tym, że mamy przed sobą ludzi wcale nieprzekonanych, a tylko przymuszonych. Oczywiście przesadzam, ale chodzi mi o wydobycie na wierzch zjawiska, które być może leży u podstaw kruszenia się obecnej formy istnienia Kościoła. Mówiąc inaczej, żądamy od naszych sióstr i braci zachowań, nie bacząc na ich przekonania. Wbrew temu, co, jak słyszeliśmy, mówi Paweł Apostoł: „Tego, kto jest słaby w wierze, przyjmijcie bez roztrząsania poglądów”. To nie znaczy, że poglądy to rzecz mało ważna. Znaczy tylko tyle, że do poglądów dochodzi się, idąc często okrężną drogą – jak sam Paweł. Wiara jest procesem, również wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy jest mocno ugruntowana.

 

A miłosierdzie?

 

„Gdybyście zrozumieli, co znaczą słowa: Miłosierdzia chcę, a nie ofiary, nie potępialibyście niewinnych. Bo Syn Człowieczy jest Panem szabatu” (Mt 12,7–9). Gdzie jak gdzie, ale miłosierdzia – niemodne to dzisiaj słowo, choć nie jego treść – można doświadczyć jedynie wśród przyjaciół i oczywiście w rodzinie, choć i tam nie zawsze. Miłosierdzie jest bowiem taką odmianą miłości, która, owszem, czeka na odpowiedź, zdradzona cierpi, ale istnieć nie przestaje. Mówiąc inaczej, miłosierdzie jest miłością wzgardzoną, a to znaczy, że ten, kto tak kocha, kochać nie przestaje nigdy. Tak kochający w swoim nastawieniu do drugiego jest niezmienny. W związku z tym nie tylko nie daje się odepchnąć, nawet za cenę życia, ale nie czeka też na prośby, na podziękowania, pochwały, gdyż „rozumie”, czego ten drugi potrzebuje. Jeśli tak, to naprawdę miłosierny jest jedynie Bóg.

 

Spróbujmy zatem na przykazania popatrzeć inaczej. Nie od strony zakazów i nakazów, ale bardziej ludzkiej, a co za tym idzie, również Boskiej. Wyobraźmy sobie, choć będzie to trudne lub wprost niemożliwe, taką oto sytuację. Ni stąd, ni zowąd twoja dorosła córka lub syn, mieszkający dwie ulice dalej, zadaje ci pytanie: „Tato, ile razy w roku powinienem ciebie odwiedzać, ile rozmów powinniśmy odbyć, żebyś nadal uważał mnie za swoje dobre dziecko?”. Albo inaczej. „Mamo, o co chodzi, przecież odwiedzam cię we wszystkie święta, czasem nawet w tygodniu do ciebie wpadam. Nie zapominaj też, że dopłacam ci do czynszu i lekarstw. Poza tym, mam tyle pracy i innych obowiązków, że nie wyrabiam na zakrętach”. Wyobraźmy sobie, że wreszcie do spotkania doszło, rozmowa przebiegła w bardzo miłej, grzecznej atmosferze, niemniej nic z niej poważnego nie wynikło. Pouśmiechaliśmy się do siebie, pogadaliśmy o przysłowiowej pogodzie, pochwaliliśmy tort i na tym koniec.

 

Niestety, czasami bywa jeszcze inaczej, o wiele gorzej. Dzieci wpadają do rodziców nieomal codziennie, i to z bardzo konkretnych powodów. „Kochani, w sobotę idziemy na bal, popilnujecie dzieci, prawda?”. „Przykro mi o tym mówić, ale do pierwszego jeszcze dwa tygodnie, a ja mam w portfelu jedynie dwadzieścia złotych”. „Mamo, Jasio ma katar, a ja muszę, no wiesz, umówiłam się z koleżankami na kawę, weź taksówkę i przyjedź. Boli cię głowa? Weź tabletkę, tę, którą ci dałam dwa tygodnie temu, to ci szybko przejdzie”. Jednym słowem, do spotkania rodziców i dzieci, w tych przypadkach, dochodzi jedynie wtedy, gdy dzieci mają jakąś sprawę do załatwienia, gdy potrzebują pomocy, a więc dla jakiejś korzyści. W myśl starego porzekadła: Jak bida, do Żyda, jak po bidzie, precz Żydzie.

 

Nieszczęsny skutek zachowywania przykazań

 

Nie wiem, może to zbyt daleko idący osąd, ale wydaje się, że doszło już do tego, że za pomocą przykazań Bożych i kościelnych oraz zarządzeń administracyjnych zaczynamy wymuszać na ludziach udział w praktykach religijnych. I tak to, co powinno wypływać z przekonania, zaczyna być czymś zewnętrznym, nie naszym, ale nam narzuconym. Oczywiście poddajemy się tej przemocy, bo dotąd nie mieliśmy innego wyjścia. Dotąd, bo dzisiaj już takie wyjście mamy. Parafia przestała być monopolistą. Przestała być jedyną instytucją organizującą nie tylko życie religijne mieszkających na jej terenie, ale również życie społeczne i polityczne. Przez całe wieki to nie kto inny, ale proboszcz pełnił funkcje, które dzisiaj pełnią urzędy stanu cywilnego i zakłady pogrzebowe. Proboszcz, chrzcząc niemowlę, wprowadzał je nie tylko do kościelnej społeczności, ale, i chyba przede wszystkim, do społeczeństwa. A kiedy ochrzczony dorósł, bez proboszcza też nie mógł się obyć, bo przecież do dziś mówimy, że to ksiądz daje ślub. No i kiedy umarł, to proboszcz decydował, gdzie i jak ma być pochowany. Obecnie nawet tak religijne czynności jak bierzmowanie i w jeszcze większym stopniu pierwszy pełny udział w mszy też się sprywatyzowały, zeświecczały i stały się jedynie okazją do rodzinno-towarzyskich spotkań.

 

Mając to na uwadze, trudno się dziwić nie tylko pytaniom już wymienionym: „Ile razy do spowiedzi, żeby w każdą niedzielę, czy też codziennie, można było przystępować do komunii?”, „Czy kaszanka to wędlina?”, „Czy gdy mi zabraknie pięciu minut do końca postu eucharystycznego, to mogę, czy nie mogę przystąpić do Stołu Pańskiego?”. Poza tymi pytaniami spotykamy też inne, o wiele poważniejsze. „Po co w ogóle mam chodzić do kościoła, skoro w domu czy nawet w parku mogę znacznie lepiej się pomodlić i wymodlić?”. Wbrew pozorom tym pytaniom też trudno się dziwić, a tym bardziej nimi się gorszyć, oburzać na nie i traktować je jako przejaw co najmniej religijnego zobojętnienia. Przecież ciężko przez całe wieki pracowaliśmy na taki rezultat. Wolno, nie wolno, ale nawet jeśli nie wolno, to jest władza, która może mi pozwolić na to, by zakazane było dozwolone. Mówi się, nie bez racji, że jakie pytanie, taka odpowiedź. Odpowiadamy więc: „Raz w miesiącu do spowiedzi i wtedy, jak się nie popełni grzechu śmiertelnego, można codziennie do komunii”, „Masz imieniny w poście, jaki problem, proś proboszcza o dyspensę”. Kłopot w tym, że takie podejście do relacji człowiek – Kościół – Bóg sprowadza nas na manowce. Bóg staje się wielkim, wszechwidzącym i wszechwiedzącym policjantem, a my, starsi Kościoła, Jego urzędnikami, wykonawcami Jego woli. Przez to zredukowanie chrześcijaństwa nawet nie do katalogu przykazań Bożych i kościelnych, ale do kilku nakazów i zakazów związanych z kuchnią i sypialnią doprowadziliśmy, jak mniemam, do tego, że liturgia Kościoła najpierw się sprywatyzowała, a następnie oderwała od Kościoła.

 

Teologia i prawo nie bez winy

 

Na nasze nieszczęście to sprywatyzowanie i wyalienowanie liturgii z Kościoła twórczo uzasadniła teologia i prawo. I tak chrzest związaliśmy z grzechem pierworodnym, Komunię z przyjęciem Jezusa do swego serca, bierzmowanie z dojrzałością, małżeństwo z przyznaniem prawa do współżycia seksualnego bez grzechu, kapłaństwo ze szczególnym poświęceniem Bogu na służenie Mu „niepodzielnym sercem”, namaszczenie chorych w najlepszym wypadku traktujemy jako ostatnią deskę ratunku przed śmiercią, a sakramentowi pokuty nadaliśmy charakter rozprawy sądowej, ostatnio zaś wizyty u psychologa. Mimo wszystko te źle postawione pytania: „Wolno, nie wolno?”, „Ile razy i kiedy?”, „Już grzech, czy jeszcze nie?” wcale nie są głupimi pytaniami. Przeciwnie, wskazują na niedolę wielu chrześcijan, i to zapewne nie tylko rzymskich katolików.

 

Że tak jest, wskazuje wspomniane już powiedzenie: „Wolę się modlić w domu, w parku, przy muzyce, siedząc czy leżąc, ale nie w kościele”. To znaczy, że niepraktykujących wcale przez to samo nie można zaliczyć do niewierzących. Jeśli tak, to znaczy, że jest lepiej, niż myślimy. Skoro ci, których w kościele nie uświadczysz nawet od wielkiego dzwonu, zachowali wiarę, to znaczy, że zachowali to najważniejsze – więź z Bogiem, tę najbardziej prawdziwą, intymną, którą tylko można wyznać, jak wyznaje się miłość czy przyjaźń, a nigdy, bez narażenia się na religijny, duchowy ekshibicjonizm, ostentacyjnie deklarować. Mniej zatem martwiłbym się o wierzących i niepraktykujących, a bardziej o tych praktykujących, co do których zachodzi obawa, że owszem praktykują, ale wbrew ich gorącym zapewnieniom, nie wierzą.

 

Owszem, nie sposób nie podziwiać gorliwości współczesnych i dawnych zelotów w przestrzeganiu mnóstwa nakazów i zakazów, jak też ich wiary w to, że dzięki tym wysiłkom, w nagrodę otrzymają, a raczej zarobią na niebo, ale nie sposób też nie zauważyć, że ta jurydyczna pobożność i sprawiedliwość potrafi, nie tylko w sferze religijnej, doprowadzić do tragedii. Jak mam zaufać Bogu, który za zjedzoną w Wielki Piątek, dzień Bożego tryumfu nad złem, skwarkę, gotów jest strącić człowieka do piekła, i to na zawsze? Jak mam zaufać Bogu, który zakazuje przetaczania krwi, a tym samym oczekuje ode mnie, że skażę na śmierć moje dziecko? Jak mam zaufać Kościołowi, konkretnie proboszczowi, i jak mam postrzegać parafię jako wspólnotę, skoro jestem traktowany jak klient, nabywca, petent?

 

Niemiecki teolog Karl Rahner SJ stwierdza: „Kościół okazuje wyrozumiałość w zastosowaniu wielu czysto kościelnych norm (udzielanie dyspensy; epika, to znaczy wyrozumiała interpretacja intencji prawodawcy, uważana jest za cnotę; powszechnie przyjmuje się zasadę, że prawo czysto kościelne nie obowiązuje w przypadku szczególnej niedogodności i dolegliwości)”. Chciałoby się dodać, że byłoby dobrze, gdyby normy prawa czysto kościelnego nie tylko nie obowiązywały w szczególnie trudnych przypadkach, ale w sytuacjach szczególnie szczęśliwych zobowiązywały do podtrzymywania tegoż szczęścia.

 

duchowy.pl