Rozwód kościelny - coś, czego nie ma. Kościół stoi bowiem na stanowisku, że ponieważ małżeństwo z definicji jest nierozerwalne, to nie można go rozwiązać. Życie ma jednak to do siebie, że wymyka się definicjom, coś więc trzeba było zrobić z tymi, których małżeństwo — choć teoretycznie nierozerwalne — w praktyce jednak się rozpadło.
Jeszcze trzydzieści lat temu nie było nań praktycznie większych szans. Dwadzieścia lat temu zreformowano jednak Kodeks prawa kanonicznego i katalog przeszkód, które...
...sprawiają, że ślub był nieważny, znacznie się rozszerzył. Małżeństwa nie było więc, jeśli narzeczeni działali pod przymusem (na przykład ze strony rodziców albo proboszcza, którzy uparli się, że musi być ślub, skoro dziewczyna jest w ciąży), jeśli dopiero po ślubie wyszło na jaw, że któreś z nich w momencie ślubu było niedojrzałe do podjęcia decyzji oraz małżeńskich obowiązków (np. syn jest emocjonalnie zależny od matki, albo córka od zawsze ma przemożną i nieprzezwyciężoną skłonność do hojnego obdzielania wdziękami facetów), jeśli jedno z nich zataiło przed ślubem poważną chorobę albo jeśli znajdą się świadkowie, którzy potwierdzą, iż delikwent choć czarował narzeczoną wizją obfitej rodziny, tak naprawdę nie chciał mieć dzieci. Trwają dyskusje, czy do katalogu przeszkód psychologicznych nie dołączyć też neurohormonalnych, a wtedy za niezdolnych do zawarcia małżeństwa można by uznawać na przykład nałogowych erotomanów. Trzeba jednak udowodnić, że patologia ujawniła się dopiero po ślubie, a druga strona przedtem nie miała o tym zielonego pojęcia. Prawo kościelne mówi bowiem, że skoro ktoś zatajał, jaki jest naprawdę, druga strona ma prawo czuć, że została oszukana, że brała ślub z kimś innym. Na unieważnienie małżeństwa nie ma więc szans dziewczyna, która wychodziła za trunkowego w naiwnej nadziei, że upojony jej miłością odstawi na bok czystą. Jeśli jednak będą świadkowie potwierdzający, że gość patologicznie upijał się przed ślubem, ale na randki biegał trzeźwy jak niemowlę -sprawa może być do wygrania.
Tak czy siak — gdy człowiek zorientuje się, że małżeństwo było pomyłką, swoje ludzkie losy musi opisać we wniosku i przesłać do trybunału. Trybunały, które zajmują się takimi sprawami, działają przy każdej kurii. To zazwyczaj kilku odpowiednio przeszkolonych w prawie księży, z których jeden pełni zawszę rolę „obrońcy węzła małżeńskiego”, czyli jego zdaniem jest wyszukiwanie wszelkich argumentów za tym, że małżeństwo zostało zawarte zgodnie z regułami. Przed trybunałem nie ma klasycznych rozpraw, obie strony nie mają więc szansy spotkać się na sali sądowej. Sąd przesłuchuje świadków osobno, czasem wyznacza do tego na przykład księży z parafii jednej ze stron. Co i tak niewiele pomaga na emocje. Strona pozwana może sobie na przykład poczytać, co na jej temat wygadują wspólni znajomi, których na swoich świadków powołał współmałżonek.
Teoria zakłada, że takie pranie brudów nie powinno trwać dłużej niż rok. Wyrok, aby był ważny, musi obronić się jednak w drugiej instancji. Garść szczegółów technicznych dla zainteresowanych: zasadniczo sądem pierwszej instancji jest tu sąd działający przy każdym biskupie diecezjalnym, sądem drugiej instancji — Sąd Metropolitalny (na przykład dla diecezji łomżyńskiej sądem drugiej instancji jest sąd w Białymstoku), jeśli zaś w pierwszej instancji sądzona była w metropolii — drugą instancją jest inny sąd wyznaczony przez Watykan (na przykład sąd drugiej instancji dla Warszawy jest w Poznaniu, dla Krakowa — w Katowicach). Jeśli obie instancje wydadzą różne wyroki, sprawę przejmuje trzecia instancja, czyli Rota Rzymska (która czasem deleguje swoje uprawnienia na inny sąd w kraju, jeśli życzą sobie tego strony, w Polsce takie sprawy trafiają często do Katowic). Jeśli dwie instancje wydadzą zgodny wyrok,staje się on prawomocny i można się od niego odwoływać tylko wtedy, jeśli pojawią się jakieś nowe dokumenty, okoliczności lub świadkowie.
Proces nie kosztuje dużo (w Warszawie przyjęto na przykład, że cała pierwsza instancja kosztuje tyle, ile wynosi pensja wnioskodawcy, dopiero gdy sprawa trafia do Rzymu, na tłumaczy wydać trzeba i parę tysięcy złotych). Gdy nas na to stać, możemy też wynająć sobie prywatnego adwokata, który będzie pilnował naszych spraw przed kościelnym sądem. W niektórych trybunałach wciąż patrzy się na to niechętnie, ale jeśli taki adwokat ma zgodę biskupa i zna się na prawie kanonicznym — formalnych przeszkód nie ma. Ba, w Polsce działa już kilka regularnych kancelarii zajmujących się wyłącznie procesami prawa kanonicznego.
Liczba wniosków, które wpływają do kościelnych sądów, rośnie z roku na rok. Mimo to wielu katolików wciąż rezygnuje z założenia sprawy przed sądem, bo jest zdania, że i tak nie ma żadnych szans. Liczba związków niesakramentalnych, czyli takich, które nie mogą wziąć po raz drugi ślubu (a co za tym idzie — przyjmować komunii, żyją przecież w grzechu), bo raz już ślub kościelny wzięły, zdaniem niektórych sięga dwóch milionów. Tacy ludzie powinni pamiętać, że też mają w Kościele swoje prawa. W Niemczech na przykład, takim osobom — po jakimś okresie „pokuty” — przyznaje się jednak prawo do przyjmowania komunii. U nas — jak na razie — pierwszym prawem „niesakramentalnych” małżeństw winno być sprawdzenie, choćby przy pomocy znajomego księdza (lub nawet nieznajomego, który odwiedza nas w czasie kolędy), czy naprawdę nie mają szans wyprostowania sytuacji przed kościelnym sądem.
Tekst pochodzi z publikacji autora "Kościół dla średnio zaawansowanych", jaka ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Zachęcamy do lektury.
Aby zamówić książkę kliknij tutaj.