Świadomość sakramentalna większości tego pokolenia jest zerowa, to są po prostu religijni analfabeci. Nie potrafią podać definicji sakramentu, nie rozumieją jego natury. Nie mają pojęcia, dlaczego małżeństwo zawarte w kościele jest nierozerwalne - o narzeczonych pisze w najnowszym numerze Frondy Katarzyna Głowacka.Przychodzą niechętnie. Nieufni, przygotowani na godziny nudy; przeświadczeni, że to kolejna kościelna kłoda rzucana ludziom pod nogi. Zwykle mają wszystko zapięte na ostatni guzik: zamówioną salę, kupiony alkohol, wybrane...
..menu i zespół muzyczny; stroje ślubne wiszą w szafie, goście policzeni i zaproszeni Pełna gotowość. Do załatwienia zostały tylko „formalności” w kościele.
– A nie można tego jakoś przyspieszyć?
– Ale obowiązuje was dziesięć spotkań na kursie przygotowawczym i trzy spotkania w poradni rodzinnej, mniej więcej jedno w miesiącu.
– Wie pani, ślub planujemy na przyszły miesiąc.
Szybko, szybko. Ślub odwlekany latami, ale jak już postanowiony, to na wczoraj. Nie rozumieją, o co chodzi z tymi kursami przedmałżeńskimi, o co chodzi z tym sakramentem, o co chodzi z tym Panem Bogiem. Obojętność religijna czy wręcz brak wiary (nawet, jeśli niedeklarowany, to wyznawany życiem) – to codzienność. Ich związek opiera się o wspólnie kupione mieszkanie, współżycie seksualne, nierzadko wspólne dziecko. Kiedyś o. Pilśniak trafnie określił taką nieuporządkowaną relację narzeczeńską jako „symulację małżeństwa”. Małżeństwo „na niby”: może nasz związek zamieni się w małżeństwo „na prawdziwo”, a może po jakimś czasie się rozstaniemy. Tylko czy w takiej sytuacji jest miejsce na wolność? Czy w obliczu wspólnego kredytu mieszkaniowego, wspólnego samochodu, wspólnego dziecka, pewnego przyzwyczajenia do regularnego współżycia seksualnego, nierzadko silnej presji rodziców – jest miejsce na podjęcie wolnej i świadomej decyzji o małżeństwie? Każda taka sytuacja budzi w osobie odpowiedzialnej za formację narzeczeńską głęboki smutek i pytanie o sens zawierania sakramentalnego związku małżeńskiego, o jego skuteczność, a w niektórych ekstremalnych przypadkach, nawet o jego ważność.
Rodzice przyszłych państwa młodych zwykle bez problemu akceptują całą tę sytuację „małżeństwa na niby”, bo przecież „młodzi wiedzą najlepiej”. Już dawno przestali mieć realny wpływ na życie i wybory swoich dzieci, chociaż chętnie zachowują znaczącą kontrolę nad materialnymi aspektami ich decyzji. W pewnym sensie zastąpili swoje rodzicielstwo swoistą zwierzchnością, ograniczającą się do kwestii finansowych czy mieszkaniowych. Sfrustrowani powolnym odchodzeniem ze „służby czynnej”, bombardowani pseudokulturą i wątpliwymi wartościami przez ekranowych czy gazetowych bohaterów, nie umieją już rozmawiać ze swoimi dziećmi; zresztą i tak czują, że „młodzi” górują nad nimi wykształceniem, zaradnością życiową, obyciem z wszechpanującymi gadżetami elektronicznymi. Nie przekazują swoim dzieciom wartości, bo wydaje im się, że nie pasują one do tego nowego, wspaniałego świata pełnego luzu i nieskrępowanej wolności seksualnej. Ich dzieci, wkraczające w dorosłe, odpowiedzialne życie, pozbawione są zarówno przewodników, jak i drogowskazów. Podobnie jak dla ich dzieci, kościół i wiara to margines ich życia; to po prostu tradycja, element obyczajowego folkloru. Ślub kościelny to nie jest sakrament, ale piękna, wzruszająca i przede wszystkim bardzo kosztowna uroczystość, na którą decydujemy się, gdy nas na to stać.
Ich dzieci, przygotowujące się do małżeństwa, są pokoleniem ludzi bardzo słabych psychicznie, którzy w chwilach trudnych zwyczajnie uciekają. To może być ucieczka z małżeństwa, ale nie tylko; formą takiej ucieczki może być też hobby, używki, towarzystwo, pornografia, depresja – typowe małżeńskie pasożyty. Dom rodzinny nie dał im mocnych fundamentów, Kościół w wydaniu szkolno-niedzielnym też nie sprawdził się jako formator ludzi o silnej, integralnej osobowości; mocnych w wierze i znających podstawy swojej wiary.
Świadomość sakramentalna większości tego pokolenia jest zerowa, to są po prostu religijni analfabeci. Nie potrafią podać definicji sakramentu, nie rozumieją jego natury. Nie mają pojęcia, dlaczego małżeństwo zawarte w kościele jest nierozerwalne (złośliwość papieża? nienadążanie za duchem czasów?). Sakrament pokuty i spowiedź są dla nich kolejną formalnością do zaliczenia: wyznają księdzu, że już dawno nie żyją w czystości, ale nie ma w nich ani żalu za grzechy, ani postanowienia poprawy. Księża akceptujący (poniekąd chcąc nie chcąc) taką sytuację i dający nihil obstat na zawarcie sakramentalnego związku małżeńskiego, tylko ich utwierdzają w biurokratycznym i lekceważącym podejściu do wszelkich wymagań kościelnych.
Lekceważenie (niejako podświadome) Kościoła przejawia się również w modzie ślubnej dla kobiet. Współczesne suknie ślubne, w znakomitej większości, są zwyczajnie wyzywające – epatujące ekstra głębokimi dekoltami, odsłoniętymi ramionami, maksymalnie wyeksponowanymi piersiami. Księża w prywatnych rozmowach często przyznają się do zażenowania, jakiego doznają na widok roznegliżowanej panny młodej – ale nie reagują, nie zwracają uwagi, nie upominają. Pozornie więc nie ma problemu. Są tylko złośliwe uśmieszki zebranych w kościele gości na widok zakłopotanego kapłana, udzielającego nowożeńcom błogosławieństwa.
Ostatnie roczniki narzeczonych wymagają nie tylko gruntownej formacji religijnej, ale także fundamentalnej formacji ludzkiej – solidnego przygotowania do życia razem w tak wyjątkowej i intymnej relacji, jaką jest relacja małżeńska. Potrzebują podstawowego „know-how”, które powinni byli wynieść z domu rodzinnego, ale którego nigdy nie otrzymali. Młodzi ludzie między dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia wychowali się w popkulturowym, hollywoodzkim i telewizyjno-serialowym kulcie tzw. związku partnerskiego, jednak bez prawdziwej świadomości, na czym takie partnerstwo miałoby polegać. Wyobrażają sobie swój związek trochę na wzór partnerstwa w biznesie czy w biurze, jako ścisły i precyzyjny podział obowiązków, jednak każde z małżonków powinno z góry wiedzieć, czego ta „druga połowa” od niego oczekuje.
Nic dziwnego, że po kilku latach wzajemnego rozliczania się z niedopełnionych obowiązków blisko połowa małżeństw kończy się rozwodem. W końcu z tak pojmowanego małżeństwa partnerskiego z daleka wieje śmiertelną nudą. U większości narzeczonych Anno Domini 2011 nie ma miejsca na jakąkolwiek refleksję na temat ich relacji narzeczeńskich, czy po prostu ich wspólnych relacji. Ilość tematów „nieprzegadanych” przez kandydatów do małżeństwa zadziwia: kwestie pieniężne, wzajemne upodobania i niechęci; liczba dzieci, jaką planują mieć, a także problem „świadomego rodzicielstwa” i odstępów czasowych między poszczególnymi dziećmi...
Inną sprawą, nad którą żadne z narzeczonych się nie zastanawia, jest kwestia rodziców/teściów i zakres, do jakiego młodzi małżonkowie są skłonni pozwolić im ingerować w swoje małżeństwo i potencjalne rodzicielstwo. Przyszli małżonkowie nie mają również świadomości, że ich związek wymaga zarówno planowania, jak i pielęgnacji. Naiwnie wierzą, że ich miłość będzie wiecznie świeża i nowa, wszelkie problemy same się rozwiążą, a dzieci jakoś się wychowają. Nierzadko po kilku latach wspólnego życia jako quasi-małżeństwo widzą już, że ich zauroczenie sobą blaknie i zamienia się w rutynę, ale nie potrafią świadomie temu zaradzić. Lekarstwem na rosnącą nudę w związku wydaje im się zalegalizowanie ich relacji – czyli ślub. Oczywiście, przygotowania ślubne wnoszą między dwoje ludzi pewne ożywienie, jakiś ożywczy powiew – jest znowu o czym rozmawiać, o co się spierać; nareszcie pojawia się jakiś wspólny temat, wypełniacz czasu i przestrzeni między sobą nawzajem. Na jak długo?
Narzeczeni pozbawieni świeżości i dynamizmu miłości, nieumiejący się w sposób płynny komunikować ze sobą w najistotniejszych sprawach, często niezdolni do pełnego opuszczenia domu rodzinnego i słabo znający siebie nawzajem, stają przed obliczem Boga i ludzi, aby zawrzeć sakramentalny związek małżeński „na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, póki śmierć nas nie rozłączy”, dając tym samym wymowny przykład kompletnego braku zrozumienia istoty sakramentu małżeńskiego. Takie podejście do sakramentu małżeństwa, jest – jak ktoś słusznie zauważył – wiązaniem ze sobą „pary egoizmów”, w imię jakichś nieokreślonych idei, odwołujących się do pewnego rodzaju tradycji.
A jednak ci młodzi ludzie gdzieś w głębi swojej istoty chcą, żeby ktoś im pokazał sens tego, na co się decydują. Ten odsetek, który – mimo wszystko – jest gotowy „płynąć pod prąd” i wziąć ślub w Kościele, ma nadzieję, że ktoś im powie, po co jest Pan Bóg. Czy jest tylko mitem, czy też Kimś, kto może mieć realny wpływ na ich życie i kto pomoże im odnieść w tym życiu sukces, jako ludziom – jako mężom i ojcom; jako żonom i matkom. Ci młodzi ludzie chcą – jako małżeństwo – wygrać, to znaczy: przetrwać we dwoje, aż do końca. Pochodzą jednak z domów, które nieraz są kompletnie wyjałowione z jakichkolwiek wartości i często desperacko szukają kogoś, kto wskaże im kierunek i konkretnie odpowie na pytanie „jak żyć?”.
Dom rodzinny nie umie i nie chce im na to milczące pytanie odpowiedzieć. Ikony popkultury głoszą sprzeczne rady, swoim własnym życiem udowadniając ich nieskuteczność. Kościół jest jedyną instytucją w Polsce, która troszcząc się o przygotowanie młodych ludzi do życia we dwoje, do życia w małżeństwie, podejmuje się na to pytanie odpowiedzieć. Oczywiście, można by dyskutować nad formą czy sposobem prowadzenia formacji narzeczonych, ale faktem jest, że tylko Kościół otwiera młodych ludzi na szerszą perspektywę i stawia im wyzwanie – wyzwanie miłości, zapewniając ich jednocześnie, że są w stanie temu wyzwaniu sprostać.
Katarzyna Głowacka
Autorka jest żoną Michała, mamą piątki dzieci (najmłodszy synek urodzi się w czerwcu); od 1995 roku pracuje jako doradca rodzinny; mieszka w podwarszawskim Józefowie.
Tekst ukazał się w najnowszym 59 numerze kwartalnika Fronda.
fronda.pl