Chiara i Gabriela miały wybór: dziecko albo one. Wybrały życie dzieci. Włoszka odeszła do nieba w ubiegłym tygodniu. Polka żyje, mimo że lekarze nie dawali jej szans…
Włoskie media wybiły tę historię na pierwsze strony: „Chiara Petrillo – Druga Beretta-Molla” – pisały. Pogrzeb 28-letniej Włoszki transmitowano w internecie. Rzymski kościół Santa Francesca Romana pękał w szwach. Ponad 100 księży koncelebrowało mszę św. Były radosne tam-tamy, taniec. Stroje liturgiczne w bieli. Kobieta zostawiła rocznego Francesca. Gdyby przerwała ciążę, kiedy zdiagnozowano u niej nowotwór, dziś by żyła. Ale Chiara nie dość że syna zabić nie pozwoliła, to zrezygnowała z terapii i nie chciała środków uśmierzających ból, by nie zaszkodzić dziecku. Chiara za życia miała opinię świętej. W wielu kościołach we Włoszech dawała świadectwo. Dwójka jej dzieci zmarła po porodzie. Pierwsza Maria ze zdiagnozowanym bezmózgowiem w trakcie ciąży, a drugi David, który urodził się bez rąk i nóg. Lekarze proponowali za każdym razem aborcję. Chiara odmawiała. Dzieci umierały na jej rękach, pół godziny po trudnych porodach. „Wszystkim mamom chcę powiedzieć, że liczy się najbardziej dar, jakim jest dziecko, dar życia, a nie czas jaki się z dzieckiem przeżyje – powtarzała na spotkaniach w kościołach. – Te pół godziny z Marią i Davidem na rękach było najpiękniejszym czasem w moim życiu”. Wyjątkowo piękna dziewczyna pokazywała się z mężem Enrico u boku. Była pełna szczęścia. On też. „Ostatnia ciąża była niespodzianką – mówiła już chora. – Francesco okazał się zdrowym dzieckiem. Ale tym razem dla mnie zapadł wyrok. Taka wola Boża. Mam nadzieję, że spotkam się z moimi dwoma aniołkami”. Czytając włoskie depesze, pomyślałam o Gabrysi. O – piszę to świadomie – polskiej Beretcie--Molli. Nie chciałam jej opowiadać o Chiarze Petrillo, ale kiedy po raz wtóry w czasie spotkania Gabrysia podkreśliła z mężem Robertem, że ich córeczka Klara jest dla nich jak światło (bo Chiara – Klara oznacza światło), wyciągnęłam zdjęcie Włoszki z kalendarza. Chcieli wiedzieć więcej. – Będziemy się modlić za jej wstawiennictwem – powiedzieli. – Pan Bóg podsuwa nam nieoczekiwane rozwiązania…
Po raz pierwszy spotkaliśmy się, kiedy Gabrysia Klimek czekała na przeniesienie z bytomskiego szpitala do kliniki w Katowicach. Głaskała zaokrąglony brzuch, mała Klara dawała solidne kopy. Do rozwiązania brakowało kilku tygodni, a scenariusze były dwa: – Jeden, że po urodzeniu Klary do końca życia zostanę pod respiratorem, a drugi, że umrę – mówi Gabrysia. Zadbana blondynka ma 39 lat, mieszka w Jastrzębiu, od 11 lat choruje na nowotwór tkanki nabłonkowej i rzadki rodzaj miastenii. Wycięli jej też grasiczaka. Nowotwór zaatakował mięśnie, tak że Gabi nie jest w stanie utrzymać kubka. Jej ręce i nogi się wykrzywiają. Zdrowe komórki się wzajemnie niszczą. – Po pierwszych dawkach chemii Gabrysia miała jajniki jak u staruszki, stwierdzono jej trwałą bezpłodność – opowiada Robert. – Byliśmy trzy lata po ślubie, rozpacz, bo pragnęliśmy dzieci. – Lekarz ani antykoncepcji nie proponował, bo jest w tzw. pakiecie, jak się bierze chemię – mówi ironicznie Gabrysia. Kiedy Klimkowie przyszli po kilku miesiącach na badania, lekarz długo spacerował w milczeniu po gabinecie: – To jest niemożliwe – wydusił – ale jest pani w ciąży. Zaproponował aborcję. – To nie wchodziło w grę – mówi Gabrysia – zdecydowaliśmy, że wstrzymujemy terapię. Morze ludzi zaczęło modlitwę. O dziwo, parametry Gabrysi wracały do normy. Były jednak bóle nowotworowe, Gabrysia, jak Chiara, nie brała nic uśmierzającego, żadnej morfiny. Kiedy pytam, jak wytrzymywała, w milczeniu patrzy na mnie zeszklonym wzrokiem. Po chwili dodaje: – Bez sakramentów nie dałabym rady. Za każdym razem, kiedy było już nie do zniesienia, czułam jakby mnie Ktoś niósł, podtrzymywał… Robert wtedy zaczął pościć. Co środę i piątek o wodzie i chlebie. Czuli wsparcie z Góry. – Dotrwaliśmy do 8 miesiąca. Zdecydowano się na wcześniejsze rozwiązanie, ale ze względu na chorobę mięśni poród naturalny nie wchodził w grę. Jak lekarz powiedział, że cesarka też, Gabrysia podskoczyła. – To Klara się nie urodzi? – zapytałam – opowiada kobieta. Znieczulenie ogólne odpadało, Gabrysia by się nie obudziła. Pozostało do kręgosłupa, ale lekarz niczego nie gwarantował. Zaryzykowali. Robert z uśmiechem wspomina czas z porodówki. – „Czy na sali jest tatuś?” – krzyknął do grupy studentów medycyny lekarz. Podniosłem rękę. – „Młody tata, ile po ślubie?” – pytał lekarz. A ja na to, że 12 lat, i że Klara nieplanowana. Na to studenci buchnęli śmiechem, że wpadka. Ja na to, że żona jest trwale bezpłodna, bo jajniki po chemioterapii. Miny im zrzedły – mówi tata. Ciągnęli Roberta za język, nie mogli zrozumieć, że 36-letnia wtedy mama, podjęła heroiczną decyzję: „jeśli trzeba będzie wybierać między mną a dzieckiem, nalegam by ocalić dziecko”. – To nie jest łatwe: żona czy dziecko – wyjaśnia Robert. – Ja nie jestem jakimś Bożym herosem i ot, po prostu wybieram. Uszanowałem decyzję Gabrysi – dodaje. Gabi: – Jak jesteś chora, to masz świadomość, że życie może ci się szybko skończyć. Pomogła mi piosenka, którą śpiewa Marta Florek: „W Tobie jest światło. (…) W Tobie jest życie, ono śmierć zwycięża…”. Wgrałam to sobie na komórkę. Jak dzwoniła, kiedy leżałam na patologii ciąży, mamy obok płakały…
Gabrysia jest zadbana, makijaż, co miesiąc do domu przychodzi fryzjerka. Ciągle też ktoś dzwoni, odwiedza. – Gdyby nie przyjaciele i nasz przewodnik duchowy ks. Marek, nie dalibyśmy rady. To jest piękno Kościoła, chrześcijan – mówią małżonkowie. Dzięki dobrej woli udało się zrobić chrzciny i roczek ze Mszą św. w domu. W mieszkaniu w bloku pomieściło się 50 osób. – Szatnia była u sąsiadki obok, a catering piętro niżej – śmieje się tata. Robert jest doradcą finansowym, zrezygnował z pracy w banku, założył firmę, żeby móc być w domu. Za miesiąc Klimkowie się przeprowadzają. Niedaleko rodziców, bo bez nich też ani rusz. Robert pokazuje mi z entuzjazmem nowe mieszkanie. – W stylu Asyżu – tłumaczy – z surowymi kamieniami, w prostocie. Bo Asyż to ważne dla nas miejsce. Tam poznaliśmy św. Chiarę, od niej córeczka ma imię. Chiara błyszczała Chrystusem. Zachwyciła nas – mówi. Gabrysia żyje przeprowadzką. Jest pełna nadziei i wiary. – Czasem pytają mnie, gdzie ten mój Bóg, skoro jestem chora. A ja mówię, że jest ze mną w chorobie. Taka jestem Mu potrzebna. Nie wszystko jest takie proste, gdy Gabrysię z bólu aż skręca. – Ale to nie jest najtrudniejszy ból – mówi. – Nie mogłam nigdy wykąpać dziecka, bawić się z Klarą na placu zabaw. Raz tylko pojechali na wakacje. Do Wisły. Zdjęcie z córeczką w basenie, Gabrysia odpokutowała dniami leżenia i bólu. – Ale chciałam, żeby Klarcia miała pamiątkę. Dziewczynka biega koło nas i chwali się książeczkami. Ma domek dla lalek z drewna. Blondyneczka, kucyki spięte gumkami Hello Kitty. – Bez Kitty ani rusz – śmieje się Robert. Kiedy rozmawiamy o chorobie mamy, Klara zatyka uszy. – Kiedy idę do szpitala, pakuję się do tej samej walizki. Klara podbiega i wyrzuca wszystko ze środka – opowiada Gabrysia. Przez dwa tygodnie w miesiącu Gabi wymiotuje. – Ciężko też, bo zawsze tańczyłam, jeździłam na łyżwach… Teraz noszę litry wody w organizmie. Ale cieszę się, że nie dotarła jeszcze do płuc… – mówi. Dwie historie o mamach, niczym kalka przypominają opowieść o św. Joannie Beretcie Molli. – Historia św. Joanny zakończyła się z ludzkiego punktu widzenia źle, ale to ona daje mi siłę – wyznaje Gabrysia. Robert na koniec prosi o powtórzenie nazwiska Włoszki, Chiary Petrillo. Od teraz będą się do niej modlić. Może, jak mała Klara, przyniesie światło Gabrysi i Robertowi.
Alicja Bątkiewicz - Brożek/gosc.pl