"Jeśli rodzice zamierzają wprowadzać swoje dziecko na drogę wiary, powinni zacząć od uświadomienia sobie, na ile sami żyją wiarą, i od pogłębienia osobistej relacji z Bogiem". Z o. Mirosławem Pilśniakiem, dominikaninem, duszpasterzem rodzin, prezesem fundacji „Sto pociech", rozmawia Sławomir Rusin.

 



Ojcze, czy to prawda, że dzieci są z natury religijne?

Myślę, że są z natury „obrzędowe". Uwielbiają rytuały, powtarzanie pewnych gestów. W tym sensie można powiedzieć, że są religijne, ale to nie znaczy, że automatycznie stają się mistykami. Niektórzy twierdzą, że dzieci mają specjalną umiejętność odkrywania Pana Boga, ja jednak nie jestem co do tego przekonany. Myślę, że mają tę umiejętność rozwiniętą w takim samym stopniu jak dorośli. Nie jest tak, że dziecko jest z natury religijne, a w miarę jak dojrzewa, przestaje takie być. Człowiek z wiekiem, owszem, przestaje z reguły przywiązywać wagę do obrzędów, zaczynają one tracić dla niego znaczenie, przestają nadawać sens jego religijnemu życiu, ale to nie znaczy, że zanika jego religijność. Zmieniają się zewnętrzne przejawy religijności, jednak zdolność do wiary wszyscy mamy taką samą.

Jeżeli dziecko wychowuje się w rodzinie, w której przywiązuje się wagę do religijnych obrzędów, to - nawet jeśli nie jest tego świadome - uczestniczy w nich. Ważny jest dla niego klimat związany z religijnością dorosłych. Dobrze jest, gdy chodzi z rodzicami na Mszę, widzi, jak się modlą, jak swoją postawą wyrażają szacunek, jak zachowują milczenie, odpowiadają na wezwania i wykonują określone gesty. To nic, że jest jeszcze malutkie i trochę przeszkadza.

Należy zatem zacząć od gestów i rytuałów?

Tak. Kiedy dzieci się czegoś nauczą, powtarzają to setki razy. Widać to doskonale w ich zabawach - godzinami potrafią układać te same puzzle. Religijność jest w pewnym stopniu jedną z takich umiejętności. Zrób tak: rączka w górę, rączka w dół, potem w lewo i w prawo. Jeśli dziecko raz przeżegna się dobrze i zobaczy, że sprawiło radość swoim rodzicom, będzie chciało to zrobić raz jeszcze.

Kiedy powinien rozpocząć się etap przechodzenia od rytuału do budowania wiary?

Przez pewien czas byłem katechetą w szkole podstawowej. Uczyłem drugie klasy, więc wiązało się to z przygotowaniem do Pierwszej Komunii - to w życiu dzieci etap szczególnie ważny. Na początku zaobserwowałem, że dzieci odrzucają gesty religijne, rytuały, czasem wręcz deklarują niewiarę. Stwierdzały, że to, o czym my, księża, mówimy, jest bajką. Opowiadanie biblijne było jedną z historyjek, taką samą jak te znane im z książek. Mniej więcej po upływie roku następowała zmiana - maluchy robiły krok w kierunku budowania osobistej relacji z Jezusem. Można było usłyszeć: „Kocham Pana Jezusa", „Rozmawiam z Nim". Wiara tych dzieci stawała się bardziej świadoma, oczywiście na tym poziomie, na jakim zdolny jest ją budować człowiek mający 9 lat.

Jeśli rodzice zamierzają wprowadzać swoje dziecko na drogę wiary, powinni zacząć od uświadomienia sobie, na ile sami żyją wiarą, i od pogłębienia osobistej relacji z Bogiem. W przeciwnym razie niczego dziecku nie przekażą, nawet jeśli będąje posyłać na dziesięć katechez dziennie. W przekazywaniu wiary ważna jest autentyczność, spójność życia z wyznawanymi prawdami. Kiedy tego brakuje, dziecko szybko to zauważa i zaczyna traktować sprawy wiary w kategoriach ludycznych: „Fajnie jest w Lany Poniedziałek i wtedy, kiedy święci się pokarmy. Super też było przy Grobie Nieznanego Żołnierza….".

Jeżeli dziecko dostrzega, że rodzice nie przechodzą z poziomu gestów na poziom osobistej relacji z Jezusem, która wyraża się np. modlitwą w chwilach trudnych życiowych doświadczeń czy - po prostu - wejściem w dzień powszedni do kościoła na krótką modlitwę, trudno będzie mu samemu przejść na ten poziom wiary.

 

 

Wygląda na to, że człowiek jest z natury religijny, ale nie jest z natury chrześcijaninem...

Chrześcijaninem staje się dzięki łasce chrztu, która musi być rozwijana. Jeśli nie jest, to łatwo ukierunkować naszą skłonność do rytuałów na coś zupełnie innego.

Nie tylko jednak rytuały i przykład rodziców są ważne w rozwoju wiary, ważne są też przekazywane treści.

Pamiętam pewną historię z czasów, kiedy byłem jeszcze katechetą. Opowiadałem dzieciom o wyjściu Izraelitów z Egiptu. Podejrzewałem, że kiedy zacznę im mówić, iż rozstąpiły się wody Morza Czerwonego, by przeszedł przez nie Mojżesz, to mi nie uwierzą. Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć. Przeczuwałem, że nie mogę powiedzieć, że tak po prostu było - bo to żaden argument, przecież oni wiedzą, że to fizycznie niemożliwe. Dlaczego więc miałoby mieć miejsce?

Postanowiłem jednak zaryzykować i... zdarzył się cud. Opowiadam historię. Napięcie wzrasta. Mówię, że podnoszą się wody i rozdzielają na dwie części, a Izraelici przechodzą przez głębinę morza. I w tym momencie odzywa się dziewczynka: „Tak, to prawda! Ja to widziałam w telewizji". Wszystkie dzieci zaczęły kiwać głowami ze zrozumieniem. To był argument, który naprawdę spadł z Nieba.

Opowiadanie o Exodusie Izraelitów nie wydaje się niczym trudnym w porównaniu z opowieścią męce i śmierci Jezusa. Dziecko jest w stanie zrozumieć, że ktoś za niego umiera i to w taki sposób?

Myślę, że tak. C.S. Lewis w „Opowieściach z Narnii" nie ukrywa żadnej prawdy chrześcijańskiej. Pisze o człowieku, o stworzeniu, o dobru złu, o grzechu i jego nieuchronnych skutkach, o odpowiedzialności za swoje postępowanie. Czytamy o cierpieniu i zmaganiu się z nim, o śmierci, ale też o mocy zbawienia. To pokazuje, że po pierwsze, dzieci są w stanie zrozumieć prawdy, których my, dorośli, się obawiamy, po drugie, że dla nich - paradoksalnie - śmierć nie jest tak przerażająca jak dla nas.

Dlaczego?

Dorośli często wypierają ze świadomości, że bliska im osoba może zachorować, nie dopuszczają do siebie myśli o zbliżającej się śmierci. Osoby nieuleczalnie chore bardzo często słyszą od innych, że muszą myśleć pozytywnie, że nie wolno im tracić nadziei na to, że wszystko się zmieni. Nadzieja na uzdrowienie ma dodawać im sił i cierpliwości. Nie jestem jednak pewien, czy taka nadzieja rzeczywiście dodaje cierpliwości. Cierpliwości może dodać nadzieja płynąca z wiary, ale dzielenie się nią jest o wiele trudniejsze. To oczywiste, że niezwykle trudno poradzić sobie z perspektywą śmierci kogoś bliskiego i pewnie większość z nas tę próbę przegrywa, ale są i tacy, którzy przechodzą ją zwycięsko. Przegrywamy ze swoją bezradnością i rozpaczą. Pan Jezus tymczasem daje nam nadzieję nie tyle wyzwolenia od cierpienia, co zmartwychwstania po śmierci. Problem w tym, jak to zrobić, by umierającemu ukazać tę nadzieję płynącą z wiary.

Dzieci nie mają takiego problemu. Być może nie uświadamiają sobie tak bardzo ciężaru utraty kogoś bliskiego, nie czują, w przeciwieństwie do dorosłych, odpowiedzialności za stan zdrowia chorego. Dlatego potrafią zadać wprost pytanie umierającemu dziadkowi: „A jak to będzie w niebie, jak umrzesz? Czy cieszysz się, że zobaczysz Pana Jezusa?". Dziadek jest oczywiście zaskoczony, ale jednocześnie wybawiony z pewnego kłopotu. Może odpowiedzieć wprost, tak jak naprawdę czuje, może wyjść poza konwenans. Dorosły nie zada takiego pytania, bo musiałby wyjść z roli, którą odgrywa. Udaje, że śmierci nie ma.

Cierpienie Pana Jezusa jest dla dzieci znakiem Jego miłości, niczym więcej. Dorosły kombinuje, czy tej Ofiary można było uniknąć. Nie chce brać na siebie odpowiedzialności za cierpienie Chrystusa.

Nie zgadza się na nie...

Racjonalność sprzeciwia się ofierze, miłość - nie. Dzieci częściej i lepiej funkcjonują na poziomie miłości. Dlatego łatwiej im przyjąć i zrozumieć ten Chrystusowy znak.

Jak przekazywać dziecku wiarę, jeśli sami mamy jakieś wątpliwości?

Nie przekazujmy dziecku wątpliwości, ale jeżeli nosimy w sobie rozterki, to nie zagłuszajmy ich. Problemy trzeba sobie uświadamiać, a potem poszukiwać rozwiązań, szukać odpowiedzi na dręczące nas pytania. Dobrze, jeśli dorosły, zadając sobie pytania, wie, jaka jest odpowiedź Kościoła i czego tak naprawdę dotyczą jego własne wątpliwości. Jeśli potrafi to rozróżnić, może powiedzieć dziecku: „Słuchaj, Pan Jezus Kościół mówią tak, ale ja nie wiem, jak to jest naprawdę. Sam się nad tym zastanawiam". Jeżeli rodzic będzie umiał odróżnić naukę Kościoła od swoich własnych wątpliwości i przekazać to dziecku, to nie odbierze mu poczucia bezpieczeństwa. Gorzej, jeśli każe mu po prostu chodzić na Mszę, a sam będzie zostawał w domu. Niekonsekwencja spowoduje - i to bardzo szybko - że całość przekazu rodzicielskiego, nie tylko tego dotyczącego wiary, stanie się dla dziecka nieautentyczna.

Dziecko też zadaje pytania, często w bardzo zakamuflowany sposób. Pytanie: „Czy mój kotek też będzie w niebie?", nie jest w gruncie rzeczy pytaniem o kotka, ale o to, czy Pan Bóg jest dobry, czy też kocha kotki tak jak ono. W ten sposób wyznaje wiarę w to, że pójdzie do nieba.

A może dziś trudniej niż jeszcze paręnaście lat temu mówić dzieciom o Bogu. Prawda już nie jest taka oczywista jak kiedyś, bardzo łatwo można znaleźć, np. w Internecie, zupełnie inne opinie na temat wiary czy wyznawanych wartości.

Jeżeli dziecko, to nieco starsze, jest w stanie zadać w Internecie pytania o sprawy wiary, to dobrze świadczy o jego poszukiwaniach. Oczywiście, może znaleźć różne odpowiedzi. Takie, które zrelatywizują jego pogląd, albo takie, który będą rodzajem świadectwa.

Popularność poglądu, że istnieje tyle prawd, ilu ludzi, że należy szanować poglądy innych (czyli za bardzo się nimi nie interesować), bo wszystkie są prawdziwe, mimo że różnią się od siebie diametralnie, powoduje, że wiara - za którą ktoś potrafi oddać życie - staje się rodzajem fanatyzmu. Chrześcijanie stają się w takim ujęciu fundamentalistami tylko dlatego, że chcą bronić swojego zdania, bo uważają, że takie a nie inne postawy mają konkretny wpływ na życie człowieka.

Ponoć najgorsza dla rozwoju religii jest obojętność. Zarówno śladowania jak i aktywne uczestnictwo w życiu wspólnoty sprawiają, że religia staje się dla człowieka czymś ważnym, obojętność spycha ją na margines. 

Zgadza się. „Wierzysz w to i to? Super, bardzo mi się podoba! To ja też w to wierzę". Z takiej postawy nic nie wynika. Wiara jest traktowana jako rodzaj artystycznej wrażliwości.

Wśród ludzi, którzy tak myślą, trudno budować wiarę. Jednocześnie wielość poglądów i postaw może ułatwić spotkanie z prawdziwymi świadkami wiary. Kryzys jest zawsze szansą… Jakieś sto lat temu religia miała wymiar społeczny, była mocno związana z określonym porządkiem państwowym, dziś ma zdecydowanie większą szansę stać się przestrzenią osobistego spotkania z Bogiem. To dobry owoc naszych czasów.

W Warszawie zaledwie kilka, może kilkanaście procent osób utożsamia się z Kościołem katolickim, w taki sposób, że wiara ma wpływ na ich codzienne życie. Dużo więcej osób deklaruje przynależność do Kościoła, ale w praktyce nic to dla nich nie oznacza. Z moich obserwacji wynika, że dla tych kilku czy kilkunastu procent aktywnych wiara jest czymś bardzo autentycznym, czymś, co wpływa na wiele wyborów.

Dla dziecka pierwszym obrazem Boga są rodzice, zwłaszcza tata. To on jest dla dziecka pierwowzorem Boga Ojca. A co z mamą?

Po pierwsze, ojcostwo Boga opisywane w Biblii nie jest związane z płcią. Można odnaleźć w Bogu Ojcu tyle samo cech przypisywanych mężczyznom, co cech kobiecych. Potrafi być czuły i wrażliwy niczym kobieta, ale też wymagający i srogi jak mężczyzna. Dlatego zarówno ojciec, jak i matka mogą być podobni do Boga Ojca.

Po drugie, obecność matki była od początku dla człowieka czymś oczywistym, z ojcem już tak nie było. W dawnych czasach często go brakowało, to matki zajmowały się dziećmi. W pewnym sensie ojciec musiał potwierdzić swoje . Bycie ojcem to dla mężczyzny wielkie zadanie. To, że Bóg zechciał siebie nazywać Ojcem, jest dla nas ważnym znakiem - On chce brać aktywny udział w naszym życiu. Boże Ojcostwo przypomina także o tym, jak ważny jest ojciec w życiu dziecka. Tylko Bóg potrafi wypełnić puste miejsce, które powstaje, gdy zabraknie rodzica.

A jak uniknąć nadużywania religii w wychowywaniu dziecka?

Oj, to bardzo niebezpieczna pokusa... Te wszystkie przestrogi: „Uważaj, bo Pan Bóg widzi wszystko, co robisz! Ukarze cię, jak będziesz niegrzeczny!". Lepiej nie mieszać Boga do moralności w tak prymitywny sposób. Zresztą żadne z tych zdań nie jest do końca zgodne z prawdą. Po co zatem okłamywać dziecko?

Straszenie Bogiem w celu wymuszenia określonych zachowań dziecka jest zwyczajnym nadużyciem i jest ze szkodą dla jego wiary. Na początku dziecko przyjmie taki obraz Boga na zasadzie podporządkowania się autorytetowi rodzica - każdy rodzic jest przez pewien   czas autorytetem dla swojego dziecka, nawet jeśli jest bardzo słabym człowiekiem. Z czasem jednak zbuntuje się: odrzuci autorytet rodziców i Boga, bo z Jego obrazem będą się wiązać negatywne emocje. Odrzucając negatywny obraz, nie odkryje jednak automatycznie prawdziwego. Wiarę takiego dziecka trzeba często budować od nowa.

Nie róbmy z Boga pedagoga działającego z natychmiastowym skutkiem. Czasami jest w nas pokusa, by powiedzieć: „Ja ci pokażę! A Pan Bóg to dopiero ci pokaże. On wszystko może!". A przecież w ten sposób robimy z Boga demona, stworzonego na nasz obraz i podobieństwo.

Nie należy mówić dziecku: „Nie rób tego, bo Pan Bóg Cię ukarze". Jak w takim razie zwrócić mu uwagę?

Zdecydowanie najlepszym sposobem jest pokazywanie konsekwencji danego czynu: „Jeżeli tak postąpisz, to twojej koleżance będzie . Zaboli ją to. Postaw się na jej miejscu". Ważne jest także przypominanie, że Bóg nas kocha i chce, byśmy także my potrafili kochać Jego i siebie nawzajem. Wtedy trzymamy się prawdy, a nie straszymy.

Co powinni zrobić rodzice nastolatka, który przychodzi i mówi: „Nie wierzę już w Boga"?

Od razu narzuca się zaprzeczenie: „Jak to nie wierzysz w Boga?! Trzeba wierzyć! Ja wierzę, dziadek wierzył, papież wierzy, a Ty nie?!". Doskonale jednak wiemy, że to nie działa. Nastolatek nadal nie wierzy i ma dodatkową satysfakcję, że wszyscy wielcy są mniej mądrzy niż on.

Jeśli dziecko mówi: „Nie wierzę w Boga", to tak naprawdę zadaje dwa pytania: „Czy mnie kochacie także z moimi pytaniami dotyczącymi ?" i „Czy kochalibyście mnie także wtedy, gdybym był niewierzący?".

 

Odpowiedzią zatem nie powinna być złość...

Ani tłumaczenie, że Pan Bóg wcale nie jest taki zły. Pamiętam rozmowę z rodzicami chłopaka, który obraził się na Boga. Jego bliski kolega zginął w wypadku. Chłopak miał pretensje do Boga. „Gdyby Pan Bóg istniał, mój kolega by nie umarł" - powtarzał. Rodzice zaczęli w panice tłumaczyć Pana Boga, szukać argumentów, że to nie tak. Wydawało im się, że wiara ich syna zależy od tego, czy znajdą odpowiednio dobre wytłumaczenie. A ich syn wcale tego nie potrzebował. Chciał, żeby rodzice zauważyli, jak bardzo kochał swego przyjaciela. Byłoby to dla niego w pewnym sensie potwierdzenie, że Bóg nie chciał tej śmierci.

Czasem widuję się z panią Mają Komorowską. Podczas jednej z rozmów zwierzyłem się jej, że jedna ze scen „Dekalogu I" Kieślowskiego z jej udziałem wywarła na mnie ogromne wrażenie. Chłopiec, dziecko inżyniera, racjonalisty, który uważał, że nauka daje odpowiedzi na wszystkie pytania, a wiara jest niepotrzebna, zapytał ciocię: „Czy wierzysz, że Pan Bóg istnieje?". Ta przytuliła go mocno do siebie i powiedziała: „Czujesz?". To był prawdziwy przekaz wiary: bezpieczeństwo i miłość. Ona nie musiała tłumaczyć ani ojca, ani Pana Boga przed tym dzieckiem. Kapitalna scena! Dowiedziałem się potem, że to właśnie pani Maja zaproponowała Kieślowskiemu zagranie tej sceny w taki właśnie sposób.

Powiedział Ojciec na początku naszej rozmowy, że należy zabierać małe dzieci na Mszę. Wielu z moich znajomych zastanawia się, co jest lepsze: specjalna Msza dla dzieci, na której będą się one czuły dobrze, nikt im nie zabroni biegać po kościele, czy „zwyczajna" Msza, na której starsze panie wzrokiem karcącym wszelkie wybryki będą budować w dziecku poczucie sacrum?

Dobrze, żeby dziecko miało w sobie bojaźń Bożą, a nie bojaźń srogo patrzących babć. Uczestnictwo dzieci we Mszy to naprawdę niebanalny problem. Jak pogodzić to, żeby dziecko czuło się dobrze w świątyni, z tym, żeby odczuwało respekt wobec tego, co się tam dzieje. Inaczej we Mszy uczestniczy dziecko roczne, inaczej trzylatek, a jeszcze inaczej sześcioletni brzdąc. Jeśli skupilibyśmy się wyłącznie na , jakie są potrzeby dzieci, to wypadałoby, żeby w rodzinie wielodzietnej rodzice chodzili w niedzielę na jakieś sześć Mszy, tak by każde z ich dzieci uczestniczyło w liturgii skierowanej właśnie do jego grupy wiekowej. To jest przecież nie do zrobienia.

Dla dzieci najważniejsze w Mszy nie jest to, czy jest ona skierowana do jego grupy wiekowej, ale to, jak Eucharystię przeżywają rodzice, jak oni spotykają Boga.

Z tego też względu uważam, że błędem jest robienie tzw. Mszy dla dzieci. W terminologii liturgicznej w ogóle nie ma czegoś takiego jak „Msza dla dzieci". Są Msze z kazaniem dla dzieci lub z udziałem dzieci (np. Eucharystia na rozpoczęcie roku szkolnego).

Myślę, że dobrym rozwiązaniem - stosuję je w Warszawie - jest Msza z osobną liturgią Słowa dla dzieci. Adresowana jest do dzieci w wieku od 4 do 6 lat. Zakładamy, że dzieci młodsze, które w niej   uczestniczą, wyczuwają pewien jej klimat i angażują się w to, co robią dzieci starsze, przez ich naśladowanie. Dzieci powyżej 7 roku życia (do 9) uczestniczą już w liturgii na nieco innym poziomie i czasem trochę się nudzą. Z „tymi maluchami" nie będą już przecież robić niczego wspólnie.

W tym czasie ci dorośli, którzy nie zostali w kaplicy, by pilnować dzieci, uczestniczą w liturgii Słowa w kościele, słuchają czytań i kazania do nich skierowanych. Na liturgii Eucharystycznej spotykamy się wspólnie, każdy uczestniczy, jak potrafi. Nawet jeżeli w związku z pojawieniem się dzieci wkrada się chaos, nikomu to nie przeszkadza, bo z założenia to akceptujemy.

 

To normalne, że dzieci się ruszają, czasem rozrabiają, a rodzice na tyle, na ile to możliwe, starają się modlić. Groźne spojrzenia i dyscyplinowanie dziecka nie musi ułatwiać mu budowania wiary. Wiem z wielu opowieści rodziców, że dzieci zrażone taką interwencją dorosłych często przestają lubić kościół. Nie chcą chodzić na Mszę, bo nie czują się na niej bezpiecznie, bo przychodzą tam ludzie, którzy jak to odczuwają- zupełnie ich nie akceptują.

Powinniśmy zadać sobie pytanie, czy potrafimy zaakceptować zachowanie dziecka, które nie jest do końca świadome powagi sytuacji. Jeśli dziecko zaczyna płakać, trzeba się zastanowić, dlaczego tak się dzieje, a nie zatykać mu buzię.

A czy liturgia eucharystyczna może być dla dzieci atrakcyjna?

Tak. Im staranniej jest celebrowana, tym jest atrakcyjniejsza. Im więcej akcji ma w sobie (śpiew, okadzanie ołtarza, pokłony), z tym większą uwagą dzieci się w nią angażują, tym łatwiej jest im odczytać, co kryje się za gestami.

Raz w roku, kiedy czytana jest Ewangelia Męki Pańskiej (a trwa to 30 min.), przygotowujemy misterium przedstawiające jej treść. Akcja rozgrywa się w różnych częściach kościoła. Kiedy zaczynamy odgrywać drogę krzyżową, w kościele zalega absolutna cisza. Dzieci są pochłonięte tym, co się dzieje, dorośli zresztą też.

A co zrobić, żeby nie przytłoczyć dziecka religią? Jak uniknąć sytuacji, w której tak bardzo chcemy mu przekazać wiarę, że ono ma już tego dość?

Wystarczy pamiętać trzech rzeczach. Po pierwsze: pielęgnować swoją wiarę, a nie sztuczną dewocję, irracjonalną histerię i fanatyzm. Uda się to tylko wtedy, jeśli będziemy dbać o własną więź z Bogiem. Pogłębianie osobistej wiary uczy prawdziwej pokory i wyzwala z fanatyzmu.

Po drugie: dostosowywać przekaz wiary do możliwości dziecka. Nie znaczy to jednak, że należy mówić dzieciom o Bozi. Bozi nie ma. Kiedyś uważano, że zwracając się do dziecka, dorośli powinni używać zdrobnień. Obecnie psycholodzy i pedagodzy zdecydowanie są temu przeciwni, twierdzą, że zniechęca to dzieci do rozwoju. Myślę, że to samo dotyczy sfery religijnej. Lepiej od razu mówić: Pan Jezus, Matka Boża, św. Józef. Wtedy łatwiej będzie przejść do poziomu wiary. Od Bozi do Pana Boga droga jest daleka. Skoro wcześniej była Bozia, a teraz jest Pan Bóg, to znaczy, że coś się zmieniło, Pan Bóg staje się nagle kimś srogim.

Po trzecie: wsłuchiwać się w dziecko, w pytania, które zadaje - w nich kryją się ważne treści. Jedno z dzieci zapytało mnie niedawno: „Czy można się modlić o to, żeby diabeł też poszedł do Nieba?". To nie było tylko pytanie o diabła, ale o moc Pana Boga i o Jego wolę zbawienia.

Nie ignorujmy tych pytań, one są bardzo ważne.

 

katolik.pl