Marzy mi się Kościół… O tym marzeniu chcę tu opowiedzieć. Marzenia o Kościele są oczywiście zawsze także marzeniami o nas samych – bo to my Kościół tworzymy, to w Kościele wzrastają też ci, którzy go później jako instytucję reprezentują.
Marzy mi się Kościół, który się nie boi…
Źródłem lęku zawsze są jakieś zagrożenia. Niektórzy widzą ich tyle wokół siebie, że aż strach! Coś się na nas wiecznie czai – za węgłem, za biurkiem, za drzwiami, na ekranie telewizora, na szpaltach gazet, na wyborczych plakatach… Boimy się, że to czające się na nas „monstrum” coś nam zabierze, skądś nas zepchnie (najczęściej ze zdobytej z takim trudem pozycji), w czymś nas przyćmi… Skoro bowiem gdzieś udało się nam już wspiąć, coś zyskać czy nawet zdobyć, to za wszelką cenę nie chcemy tego stracić. Posiadamy…
Posiadanie to nie tylko dobytek, który można wywieźć mniejszą bądź większą ciężarówką, to także nasze zdanie, opinie, pomysły, pozycja, dobre imię, przyzwyczajenia, przywileje, plany… Im dłużej żyjemy, tym więcej udaje się nam tego nazbierać. Jacyż my jesteśmy przez to ciężcy! Przyduszeni tym ciężarem tracimy lekkość, która unosiłaby nas ku Bogu. I zarazem boimy się, że moglibyśmy zostać tego balastu pozbawieni...
Napisane jest jednak w Biblii, że miłość usuwa lęk...(1J 14,8). Jeśli zatem w Kościele ciągle tyle lęku, to znaczy, że ludzie tego Kościoła – my, chrześcijanie – nazbierali cokolwiek za dużo, że instytucja Kościoła, której się na co dzień przyglądamy, zyskała pozycję i wypracowała tradycję, której nie chce utracić.
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się kontestatorów i buntowników. Oni przecież często z mozołem szukają prawdy, a kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.
Kościół skutecznie zmieniali zawsze ci, którzy tkwiąc w nim i kochając go, nie bali się wytykać jego błędów. Zmieniali go nie sfrustrowani apostaci, lecz ci, którzy nie lekceważyli utartych dróg, ale jednocześnie wskazywali, że są inne, że nie trzeba się obawiać inności, bo do Boga wiedzie bardzo wiele dróg, także wewnątrz Kościoła.
Nasza ograniczoność chciałaby czasem zamknąć nieskończoność Boga w schemacie tego, co znane, a przez to bezpieczne i oswojone; tego, „co moje”. Dobre jest to, „co już było”, bo „zawsze tak było”… Kontestatorów postrzegamy jako wrogów, bo wytrącają nas z naszej „małej stabilizacji”. Nie narażaliby się jednak oni tak bardzo na ostracyzm, gdyby nie kochali Kościoła. Gdyby z Kościoła odeszli, mogliby nawet odgrywać pokrzywdzonych bohaterów wolności słowa. A jednak w nim zostają, znoszą podejrzenia i oskarżenia, traktowanie jak „element niebezpieczny” i odsuwanie od wpływania na jakiejkolwiek decyzje – czyli kochają.
Kontestatorów nie trzeba się bać. W tym, „co zawsze było” kryje się bowiem – jak to w Kościele – zarówno boski, jak i ludzki element. Tylko ten pierwszy jest niezmienny. Drugi zmienia się – tak jak zmieniają się czasy i wizje natchnionych artystów przedstawiających na sklepieniach kościołów święte postaci. Raz wyglądają one tak ascetycznie, że można by nimi zapełnić oddział dla anorektyków, a innym razem krągłe są jak w czas obfitości.
Dróg do Boga jest znacznie więcej niż natchnionych wizji, różnorodność jest bogactwem... Nie boi się krytyki Kościół otwarty na dialog.
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się słuchać świeckich. Duch Święty wieje przecież, kędy chce i Jego łaska spływa nie tylko na duchownych.
Taki Kościół jest nasz – nie ma w nim ostrego podziału na „my – duchowni” i „wy – świeccy”. W takim Kościele idziemy razem, pełniąc różne funkcje stosownie do zajmowanego miejsca. Funkcja nie oznacza jednak wyższości. Tutaj nie tylko czeka się, aż ktoś przyjdzie – tutaj wychodzi mu się naprzeciw! Taki Kościół głosi, ale jeszcze więcej słucha. Może raczej: słucha, żeby mógł głosić. Taki Kościół nas niesie... Nie trzeba przypominać, że jesteśmy za niego odpowiedzialni, bo mamy poczucie jego współtworzenia.
Taki Kościół jest miejscem spotkania... Spotykają się w nim ludzie wzajemnie otwarci na siebie. Nie wznoszą między sobą barier i nie dzielą się w czasie liturgii znakiem pokoju z kamiennym filarem, który „szczęśliwie” stoi w miejscu anonimowych bliźnich. Nikt w takim Kościele nie podnosi głosu i nie twierdzi, że posiadł wszelką możliwą wiedzę. W takim Kościele urzeka niewinność dzieci, entuzjazm młodych i doświadczenie starszych, wiedza teologów i prostota niewykształconych. Kościół jest „ich wszystkich”, bo to nasz Kościół... Jeśli nie uznamy, że wszyscy jesteśmy w nim ważni, to jakże inaczej możemy „być jedno”?
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się zaangażowania kobiet w misję głoszenia Dobrej Nowiny. One przecież na równi z mężczyznami mają udział w powszechnym kapłaństwie Chrystusa.
Wiele się zmieniło od czasów, w których powstawał Kościół. Zalecane przez św. Pawła milczenie kobiet w Kościele okazało się „dzieckiem czasu”. Może należałoby dzisiaj powiedzieć dokładnie odwrotnie: „kobiety, nie milczcie w Kościele!”? Nie milczcie, bo natura obdarzyła was wrażliwością, dzięki której patrzycie na świat inaczej niż mężczyźni. Wyjdźcie z ławek okupowanych przez was w ciszy na porannych Mszach i powiedzcie głośno, jak rozumiecie Kościół oraz czego mu waszym zdaniem brakuje! Może wtedy ci, co w senne poranki pokpiwają sobie z niezawodnej obecności w liturgicznych zgromadzeniach „matek Kościoła”, zrozumieją, że w Kościele nie jesteście tylko statystkami, a gdyby nie wasze grosze, to przejęci czasem aż nadto swoją funkcją włodarze nie mieliby czym opłacić rachunku za prąd?
Nauczanie w Kościele nie dokonuje się tylko w ramach liturgii, a wiedza teologiczna nie jest zastrzeżona jedynie dla mężczyzn. Zgłębiać ją mogą na równi kobiety i mężczyźni, na równi też mogą się nią dzielić, na równi służyć radą, wspierając Kościół. Jeśli Kościół z tego nie korzysta, sam siebie zubaża. Patrząc z perspektywy historii – mężczyźni dostatecznie dużo w Kościele „namieszali”. I nie o parytet tu bynajmniej chodzi ani o zamianę ról. Chodzi o dowartościowanie roli i posługi kobiet wykraczającej poza troskę o wikt i opierunek. Tej ostatniej nigdy nie kwestionowano; rzecz w tym, by kobiet w Kościele do tej roli nie ograniczać, bo to przecież Kościół ludzi równych: kobiet i mężczyzn – przybranych dzieci Boga.
Marzy mi się Kościół… O tym marzeniu chcę tu opowiedzieć. Marzenia o Kościele są oczywiście zawsze także marzeniami o nas samych – bo to my Kościół tworzymy, to w Kościele wzrastają też ci, którzy go później jako instytucję reprezentują.
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się utraty pozycji i przywilejów, bo przecież nie ma nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw.
To Kościół, który nie „mizdrzy się” do żadnej partii, nie hołubi polityków i stara się nie stanowić strony w politycznej grze. Co prawda, zajmując określone stanowisko w sporach na tematy dyskutowane przez polityków, będzie czasem siłą rzeczy brany za poplecznika jednej lub drugiej opcji, ale jasne wyłożenie powodów, dla których głosi takie poglądy, nie pozwoli na traktowanie go jak marionetki w rękach politycznych graczy. To Kościół, w którym nie snuje się duch kardynała Richelieu, który nie ma żadnych mocarstwowych ambicji, bo źródło jego wielkości i mocy jest spoza tego świata.
To Kościół, który nie oczekuje na przywileje, chociaż domaga się sprawiedliwości, a jeśli już wydeptuje poczekalnie polityków, to nie dla siebie, lecz dla tych, którzy w społeczności pozbawieni są głosu. Kościół ma być przecież głosem niemych. I doprawdy każdy winien znaleźć w tym Kościele schronienie: i ci z prawa, i ci z lewa – nie dlatego jednak, że występują pod szyldem określonej partii, ale dlatego, że są na równi zaproszeni do odebrania swojego dziedzictwa.
Spadek Kościoła to nie grunty, dobra materialne i bankowe konta. Owszem, bez nich nie sposób pracować dla dobra innych, ale istotnym spadkiem Kościoła jest nauczanie Chrystusa, a sens istnienia Kościoła to dzielenie się tym dziedzictwem. To takie jasne i proste – Kościół, który w swojej ziemskiej działalności jest transparentny, nie ma żadnych powodów, by obawiać się, że z partią, która wygra wybory, będzie mu „nie po drodze”.
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się krytykować własnych błędów, bo przecież moc w słabości się doskonali.
Gdyby Kościół był rzeczywistością jedynie boską, byłby doskonały, ale nie jest. Tu i teraz tworzą go ludzie, odpowiedzialni są za niego ludzie, kierują nim ludzie… Ci ludzie – ludzie Kościoła – czasem błądzą, święcie przekonani, że znaleźli najsłuszniejszą z dróg, a czasem okazują się zdolni do największych draństw. Ludzie Kościoła bywają święci, bywają też nikczemni. Tak było w historii Kościoła, tak jest dzisiaj i tak zapewne pozostanie tak długo, jak długo trwać będzie Kościół.
W słabości Kościoła tkwi dowód jego boskości – gdyby instytucja Kościoła była jedynie ludzka, to zważywszy na wszelkie błędy i zło spowodowane przez swoich przedstawicieli, Kościół dawno powinien zniknąć z powierzchni ziemi. Czytalibyśmy o nim w podręcznikach religioznawstwa jako o wspólnocie religijnej, która nieźle się na początku zapowiadała – jej wyznawców stawiano nawet za wzór miłujących się wzajemnie osób, ale po jakimś czasie im „przeszło”.
Zło, jakiego dopuszczają się ludzie Kościoła – i to małe, i to wielkie – nie może zostać nazwane inaczej jak złem. Napiętnowanie tego zła nie jest atakiem na Kościół, a ukrywanie go nie jest działaniem na korzyść wspólnoty. To nie tak, że ludzie Kościoła nie podlegają krytyce. Kto kocha Kościół, będzie też dostrzegał jego błędy. Krytyka jest potrzebna, niesie ona bowiem zawsze – jeśli tylko jest uczciwa - szansę na oczyszczenie, na wzrost… Przecież wiemy, że nigdy nie będziemy żyli w idealnym Kościele – kolejne pokolenia wciąż od nowa borykają się z własnym życiem, tworząc ziemski wymiar Kościoła. Trzeba przyznać prosto i otwarcie, że jego ludzie czynili zło.
Czynili też dobro, ileż tego dobra było i jest! Nieuczciwe wobec Kościoła jest dostrzeganie jedynie jego potknięć i pomijanie dobra. Dobro nie usprawiedliwia wprawdzie zła, ale jest niekwestionowanym dziedzictwem Kościoła. Niechże więc Kościół nie ukrywa ani zła, ani błędów i jednocześnie nie ustaje w błaganiu Boga o to, by go wspierał, nie opuszczał i wybaczył. Niechże to będzie Kościół ludzi wprawdzie grzesznych, ale „szczerych Izraelitów”, bez fałszu…
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się głoszenia niepopularnych tez, bo mądrość tego świata jest przecież głupstwem dla Boga.
Ileż to razy w historii Kościoła próbowano nań naciskać, by nieco zmienił swoją doktrynę! Niegdyś czynili to wielcy, mając nadzieję na to, że pod protektoratem Kościoła łatwiej im będzie realizować własne plany. Kościół wiele razy pozostawał nieugięty – król Henryk VIII, próbując na próżno złamać „upór” Kościoła rzymskokatolickiego, ogłosił się głową Kościoła anglikańskiego, by móc ułożyć sobie życie zgodnie z własnymi pragnieniami. Gdyby Henryk VIII żył dzisiaj, zapewne nie musiałby podejmować tak radykalnych decyzji. Sąd orzekłby o rozpadzie aktualnego małżeństwa, a zawarcie kolejnego związku nikogo przecież dzisiaj nie szokuje, podobnie jak wspólne życie ludzi bez ślubu. Ze statystyk wynika, że nauczanie Kościoła w tym względzie nie cieszy się specjalną popularnością. Ciemnogród i tyle! A jeśli Kościół nie chce być ciemnogrodem, to niech zmieni swoje nauczanie, np. zaakceptuje jeszcze związki homoseksualne i „odpuści sobie” moralną niedopuszczalność współżycia przedmałżeńskiego. Niech nie przesadza, niech zrozumie, że świat się zmienił, ludzie się zmienili i trzeba iść naprzód! Inaczej Kościół wykpią, ośmieszą, oskarżą, skrytykują, odrzucą...
Przejmować się tym? Żałosny byłby Kościół usiłujący kokietować niezadowolonych kandydatów na wyznawców. Chcesz – to chodź i żyj według zasad przyjętych w tym Kościele. Nie chcesz do niego przynależeć – nie musisz. To Kościół, który nie potępia ludzi odrzucających jego naukę, ale równocześnie nie przestaje jej głosić. Wyrzucą go jednymi drzwiami, wejdzie przez drugie. Bywa bowiem, że trudno nam od razu zaakceptować ewangeliczne zasady. Trzeba czasu, żeby do nich dojrzeć.
Cierpliwy Bóg daje nam czas, dlaczego Kościół miałby się irytować, że ludzie nie przyjmują od razu jego zasad? Jeśli będzie, jak obrażona panna, odwracał się od niezdecydowanych, nie pomoże im pozbyć się wątpliwości. To Kościół zasad jasnych i wymagających, głoszonych stanowczo, ale w łagodności.
*
Marzy mi się Kościół, który nie boi się ubóstwa, bo przecież Bóg wie, czego nam potrzeba.
Cóż nam po bogactwie świątyń, jeśli zabraknie w nich ludzi! Posiadajmy tyle, ile nam trzeba, żeby godnie żyć, bo wtedy nie myśli się nieustannie o tym, co robić, żeby przeżyć. Nędza potrafi znieprawić...
Ubóstwo to jednak nie nędza. Ubóstwo jest bezpretensjonalne - pozwala cieszyć się z tego, co się ma. Ubodzy nie gromadzą dóbr na przyszłość, bo z reguły nie mają z czego. I wcale nie chodzi o preferowanie tego, żeby nic nie posiadać! Jaki jednak miałby być cel posiadania więcej niż nam trzeba, kiedy wokół żyją ludzie, którzy tego, co potrzebne do przeżycia nie posiadają? Ubodzy żyją w przekonaniu, że „tu” żyją krótko, a „tam” niczego ze sobą nie zabiorą. Nie ma zatem powodów, by Kościół miał się obawiać ubóstwa, bo dąży do celu, który ma pozamaterialny wymiar. Niechże więc to, co materialne, będzie jedynie środkiem, nigdy celem!
*
Czegoś jednak ten Kościół powinien się bać… Tego przede wszystkim, że – budując wspaniałe świątynie i pomniki, zabiegając o splendor, uznanie i wpływy, chodząc w powłóczystych szatach i jeżdżąc niezgorszymi „brykami” – utraci jednego, jedynego, zagubionego Kowalskiego, który bezradnie oczekiwał pomocy… On kiedyś oskarży nasz Kościół - mój Kościół… I będzie miał rację! Bo to on – człowiek – jest drogą Kościoła.
Barbara Chyrowicz SSpS - werbistka, profesor nauk humanistycznych, dr hab. filozofii, kierownik Katedry Etyki Szczegółowej KUL. Należy do polskich i międzynarodowych towarzystw naukowych, m.in.: Papieskiej Akademii Pro Vita, Polskiego Towarzystwa Bioetycznego, Komitetu Etyki w Nauce przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk. Redaktor naczelny „Roczników Filozoficznych”. Opublikowała m.in. Zamiar i skutki. Filozoficzna analiza zasady podwójnego skutku (1997) oraz O sytuacjach bez wyjścia w etyce (2008). Jest współautorką podręcznikaEtyka zawodu psychologa (2009). Laureatka Nagrody Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Lublinie.
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze miesięcznika Więź.